niedziela, 25 sierpnia 2013

Lan, czyli Orchidea- Marzena Wilkanowicz- Devoud




Są takie osoby, które mnie nieziemsko intrygują. Eklektycznie, zarówno zwykli ludzie, których spotykam na ulicy, jak i osoby znane z na przykład z szeroko pojętych mediów. Chciałabym znaleźć się z nimi w jakimś miłym miejscu i nagadać do upadłego. Zajrzeć do ich życia, posłuchać o ich świecie.

Jedną z nich była dla mnie zawsze Marzena Wilkanowicz-Devoud, wieloletnia naczelna polskiej edycji Elle. Gdy zobaczyłam, że wydała autobiografię, wiedziałam, że muszę przeczytać.

Większość moich znajomych jest mocno zdziwiona, kiedy przyznaję, że regularnie kupowałam Elle od drugiego (bo pierwszy przegapiłam) numeru przez bite 10 lat, aż do momentu, kiedy zmieniło właściciela, czyli gdy francuski koncern Hachette Filipacchi odsprzedał polską edycje niemieckiej Burdzie. Wtedy z ducha Elle pozostał tylko tytuł.

Pewnie dlatego się się dziwią, bo bliżej mi do niedbałej chłopczycy niż odpicowanej fashion victim. A jednak uwielbiałam tą gazetę. Czekałam na nią co miesiąc. To było pierwsze lajfstajlowe pismo w Polsce, gdzie w dodatku można było przeczytać naprawdę porządne reportaże, arcyciekawe wywiady i pogapić się na wielki świat, który wydawał się być mniej nadęty i leżeć znacznie bliżej. Miałam więc ogromną słabość do Elle, do dziś pamiętam wiele artykułów i zdjęć. Strasznie ciężko było pozbyć się po latach pieczołowicie zgromadzonych egzemplarzy. Skrycie marzyłam, żeby tam pracować ;-)

Obok kilku świetnych dziennikarek i stylistek, zawsze intrygowała mnie postać redaktor naczelnej. Byłam strasznie ciekawa, jak to było w środku gazety. I sporo się z tej książki dowiedziałam.

Dzieli się ona na kilka części. Pierwsza to  niesamowite love story rodziców autorki. Stefan Wilkanowicza, przedstawiciel inteligencji katolickiej, naczelnego Znaku i Tygodnika Powszechnego oraz Wietnamki, Terese Tran Thi Lai. Poznali się na kongresie studentów katolickich w Salwadorze i po siedmioletniej korespondencji wzięli ślub! W czasach komuny, bez internetu, gdzie list szedł czasem pół roku. Takie miłości były niesamowite ale też chyba mimo wszystko tworzone na mocniejszych fundamentach. Potem czytamy o dzieciństwie autorki. W trakcie nie raz pomyślałam, że to wielkie szczęście urodzić się w rodzinie o takich horyzontach. Nieważne, w jakim ustróju. Przynależność do Inteligencji zawsze umie zrodzić wolność i otworzyć sobie świat, nawet pomimo żelaznej kurtyny. Na każdej niemal kartce pojawiają się wybitne nazwiska i chociaż trochę wygląda to tak, jakby pani Marzena miała styczność tylko z Wielkimi i ich dziećmi, to jest opowiedziane ładnie i z pokorą. Jednocześnie czuje się mądrą ostrożność, by nie powiedzieć zbyt wiele o sprawach prywatnych. Żeby się za bardzo nie obnażyć...

Potem mamy parę lat edukacji i pracy w Brukseli i we Francji skąd droga wiedzie z powrotem do Polski, bo pojawia się opcja Elle.

Wtedy historia nabiera tempa, czuć prawdziwą pasję. Widać, że Autorka kochała swoja prace i oddała jej całe serce. Tak bardzo, że nawet rodząc dziecko nie zwolniła, dopóki organizm się nie upomniał. Połknęłam te rozdziały! Doskonale pamiętam wspominane sesje czy artykuły. Zatęskniłam do tamtych czasów, kiedy na szarzyźnie dopiero tworzył się ładniejszy świat i wydawało się, że na tej czystej kartce wszystko jest możliwe...

Marzena Wilkanowicz przyznała na wstępie ze do napisania książki skłoniły ja dwie rzeczy: chęć odparcia zarzutów o współpracę z SB, jakich doczekał się jej ojciec oraz opisanie czasu przemian w kraju, gdzie na siermiężnych fundamentach tworzyła się kolorowa Polska, otwierały możliwości i okna na świat.

Lan, czyli Orchidea to dla mnie bardzo ciekawa historia, pozwalająca zajrzeć do świata, który zawsze mnie intrygował, do tego opowiedziana delikatnie, ujmująco i ze smakiem. Cieszę się, że przeczytałam.

piątek, 23 sierpnia 2013

Bezcenny- Zygmunt Miłoszewski


                                       



Maciej Bennewicz, popularny coach i psycholog, w jednej ze swoich książek o samorozwoju proponuje takie oto ćwiczenie. Trzeba spojrzeć na jakiś obiekt w otoczeniu. Następnie, nie zmieniając pozycji zakryć prawe oko i spojrzeć jeszcze raz. A potem zmienić oko i znów spojrzeć.  Z tej niepozornej czynności wynika jeden wniosek. Tą samą rzecz, widzianą w zasadzie z tej samej pozycji można zobaczyć na trzy różne sposoby. Z każdej zmienia się trochę jej wygląd, a mimo to, wciąż jest to ta sama rzecz. Często o tym myślę, kiedy widzę jak różnie ludzie interpretują te same zjawiska.

Pomyślałam  o tym i teraz, kiedy w niektórych recenzjach mocno oberwało się najnowszej książce Miłoszewskiego- Bezcenny i podzieliła ona jego dotychczasowych zwolenników.

Przeczytałam i zostałam usatysfakcjonowana w okrągłych 100%.
Znudzona i zniechęcona moim kryzysem czytelniczym chciałam rozrywki, która przykuje mnie do fotela nieprostą historią. Której zakończenia nie przewidzę po przeczytaniu 30% objętości. W której spotkam nieżenujący język, ciekawych bohaterów i takież tło.  I która utrzyma mnie w napięciu od początku do końca. To wszystko odnalazłam w Bezcennym.

Akcja dzieje się współcześnie, ale zaczyna wątkiem z czasów drugiej wojny światowej, o którym zapominamy aż do końca, dopóki nie staje się elementem układanki. Potem poznajemy głównych bohaterów, historyka sztuki, pracującą w MSZ Zofię Lorentz, wylansowanego międzynarodowego marszanda, Karola Boznańskiego, zresztą byłego chłopaka Zofii, oraz emerytowanego komandosa Anatola Gmitruka i szwedzką złodziejkę dzieł sztuki Lisę Tolgfors, ksywka Ronja, odsiadującą wyrok w więzieniu dla kobiet w Grudziądzu.

Ta czwórka na polecanie Premiera dostaje zadanie odzyskania zaginionego po wojnie, obrosłego legendą obrazu Rafaela Santi- Portret Młodzieńca, o którym polski rząd dostał cynk. A na punkcie którego Zofia od dziecka ma obsesję. Misja wydaje się bardzo nierealna sama w sobie. A dopiero potem okazuje się dodatkowo tak niebezpieczna, jak tylko może być.

I dalej nie mogę streścić, bo musiałabym spojlerować. Napiszę więc, że nasi bohaterowie których wszystko dzieli okażą się znakomicie współpracujący. Trochę popodróżują, trochę poromansują, trochę pobawią się w Jamesa Bonda i Pana Samochodzika, a wszystko przez meandry historii i historii sztuki.

Nie przepadam za historiami zbyt nieprawdopodobnymi, cenię sobie realistyczność wydarzeń, ale od książki tego typu oczekują lekkiego nagięcia rzeczywistości i sprzyjających zbiegów okoliczności. O ile nie przekroczą pewnej granicy. Tu nie przekroczyły.

Każdy bohater tej historii był jakiś. Moją faworytką była Lisa, złodziejka. Miała charyzmę i była arcyciekawa. Cały czas próbują ją sobie wyobrażać. Lubiłam też zamkniętego w sobie Gmitruka, któremu całkiem blisko do skandynawskiego bohatera z rozdrapami, choć sądzę, że było to moje przypadkowe skojarzenie. Nie byłam pewna, czy rzeczywiście lubię Zofię i trochę irytował mnie Karol. Nie pojmuję jak ktoś tak mało pewny siebie i lekko frajerski, może być tak bardzo cool w pracy. Karol był mieszanką sprzeczności: z jednej strony pozycja na rynku sztuki, z drugiej totalne nieogarnięcie i jakaś dziwna nieśmiałość pomimo zblazowania, zegarka Audemars za 200 tysięcy i limitowanego Ferrari kombi.

Przy okazji innych książek tego autora wspomniałam, że bardzo lubię jego język. To jak pisze i jak mówią jego bohaterowie to nie byle co. Sam wspomina w jakimś wywiadzie, że nie lubi zbytniej poetyckości, stawia na prostotę. Mimo to, jego postaci mówią żywym językiem, współczesnym ale nie przekraczającym pewnej granicy nowomowy. I strasznie fajne ma metafory, niektóre wprawiały mnie w głośny śmiech, np. "gdyby w którymś momencie Zofia podniosła wyżej brwi, spadłby jej na plecy". Zapamiętałam, bo to takie oczka puszczane do czytelnika. Fajna przyprawa, w książce, która jest przede wszystkim inteligentna, bez silenia się na zabawność. Uśmiałam się za to we fragmencie, kiedy oberwało się Panu Premierowi, bardzo ładnie! No i całkiem nieźle potrafi Miłoszewski pisać o seksie. Bez zadęcia, bez niesmaku. Chociaż trochę z za zasłony. Mało kto to potrafi  w polskiej literaturze współczesnej. Dlatego dla mnie Bezcenny to znakomita literatura gatunkowa, gdzie było wszystko co powinno być a nie było nic, czego nie powinno. 

Wierze autorowi który powiedział w jakimś wywiadzie ze ta książka miała być lekkim przerywnikiem miedzy Szackim a okazała sie katorżnicza praca w zbieraniu informacji i nauka. Dla mnie zdaną na piątkę.


czwartek, 8 sierpnia 2013

The Killing, sezon III


Sam pomysł wyprodukowania 3 sezonu The Killing wydał mi się dziwny, ale radość z możliwości ponownego oglądania pary Linden-Holder w akcji przeważyła i nie kusiłam sie specjalnie o refleksje. W ciągu 4 dni obejrzałam cały sezon, wciągnięta maksymalnie, dopóki nie zaczął się odcinek finałowy. Cos mi wtedy przestało pasować. Oświeciło mnie: przecież to jest zupełnie inna bajka! Nie ma nic z klimatu dwóch pierwszych sezonów. Nie ma twinpeaksowatości, wielopłaszczyznowych bohaterów drugiego planu, plenerów. Właściwie zabrakło całego tła społeczno-obyczajowego. Akcja dzieje się na posterunku, w samochodzie, w więzieniu, w ułamkach na ulicy. Nie ma zazebiających się histori w tle, poza tym, co niezbędne.  I zupełnie inny mrok...

Tym razem Linden i Holder badają sprawę seryjnych morderstw dokonywanych na nastoletnich prostytutkach. Sprawca odcina im palce i zabiera pierścionki jako trofea. Tropy wiodą przez noclegownie Latarnia, prowadzoną przez księdza, mały burdel prowadzony przez rodzinę kochanka matki jednej z ofiar, oraz więzienie, w którym oczekuje na karę śmierci Ray Seward, winny morderstwa żony. Sprawę, przez którą detektyw Linden przeżyła niegdyś załamanie nerwowe (o czym wiemy z dwóch pierwszych sezonów). 

Ogląda się bardzo dobrze, ale nijak ma się klasą do poprzedniej historii. Intryga jest słaba, wcześnie domyśliłam się kto zabił. Zakończenie było w moim odczuciu szyte tak grubymi nićmi, że aż strach. Osoba sprawcy wyskoczyła jak zając z kapelusza, bez żadnego związku z rzeczywistością, prawdopodobieństwa i wiarygodności. Ba, wciąż nie rozumiem dlaczego. Chyba dlatego, że "bo tak", gdyż wyjaśnienia nic nie wyjaśniały. Kompletnie niedopracowane i niewiarygodne psychologicznie, niczym typowa amerykańska produkcja. Nie różniło się od wielu seriali, gdzie wszytsko jest możliwe i na życzenie zdarzają się nieprawdopodobne zbiegi okoliczności. Czytam peany na fanpejdźu serialu na  facebooku i autentycznie dziwię się. Czy oglądający tak bezkrytycznie kochaja Linden i Holdera, że nie przeszkadza im, że stali się oni bohaterami zupełnie innej bajki? A scena finałowa, gdy Linden jedzie z mordercą i chociaż trzyma go na muszce, to własciwie go nie trzyma, tylko wstawia egzaltowane dialogi i płacze- była dla mnie kompletnie zdumiewająca.  To nie tak powinno być!  Serii broni znakomity od poczatku do końca wątek Sewarda. Całkowicie zaskakujący. I ubarwia postac Bullet, młodej zbuntowanej lesbijki, przywołującej skojarzenia z Lisbeth Salander. No i Holder, ach, on mógłby zagrać nawet w Modzie na sukces i wszystko bym mu wybaczyła. Problem w tym, ze ile by nie  było Holdera w Holderze, to i tak za mało, żeby oniemieć z zachwytu nad całością. Moim zdaniem scenariusz był kompletnie do bani. Kolejny produkt identyczny z naturalnym, ale w oryginalnym opakowaniu. Czuję się strasznie rozczarowana jakością, ale wcale nie zaprzeczę, że ogladało się nienajgorzej.  Oprócz ostatniego podwójnego odcinka, który mnie straszliwie roczarował. Chociaż pewnie gdybym nie widziała dwóch pierwszych sezonów byłabym zachwycona.




czwartek, 11 lipca 2013

Zjazd szkolny- Simone van der Vlugt



Nawet w kryzysie czytelniczym zdarzają się momenty łaski. Ta książka od razu mnie wciągnęła, w taki sposób jak lubię. Klimat nasuwał mi ciągle skojarzenia z Co widziały wrony Anny Marii McDonald, Zdążyć przed zmierzchem Tany French i Sztuką bycia Elą Johanny Nilsson. 

Główna bohaterka, 24 letnia Sabine ma za sobą pobyt w szpitalu psychiatrycznym, niewystarczającą terapię, nieuporządkowane relacje w pracy i tonie we własnym chaosie. W pewnym momencie w programie telewizyjnym zostaje przypomniana jej przyjaciółka z dzieciństwa, która zagineła bez wieści. Mniej więcej z tym samym czasie zapowiedziany jest zjazd szkolny. Od tej pory Sabine miewa przebłyski jakichś męczących wspomnień, które wyparła. Nie pamięta nic z czasów szkoły a zwłaszcza z okresu zniknięcia przyjaciółki. Postanawia się z nimi zmierzyć i na własną rękę próbuje wyjaśnić co się wtedy stało.
To, do czego mozolnie się dokopuje jest zaskakujące.

W między czasie Sabine staje się ofiarą mobbingu, jak się okazuje nie po raz pierwszy. Uczy się asertywności. Wdaje się też w romans, który zmierza w nieoczekiwanym kierunku, a potem w jeszcze jeden, który na chwilę czyni ową książkę harlekinem i w moim odczuciu jest poważnym zgrzytem i naciąganiem...

W pewnym momencie, po przeczytaniu około 1/3 objętości  miałam poczucie, że znam rozwiązanie zagadki. Myliłam się. Potem miałam jeszcze jedno. I też się myliłam. Autorka potrafi nieźle wodzić za nos.

Bardzo dobrze mi się to czytało.  Bardzo mi się podobało (przemilczam wątek-harlekin).
Chciałabym więcej tego klimatu.
To był mój drugi holenderski kryminał i zamierzam rozejrzeć się za innymi.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Chyba się nie żegnam...

Gdybym pisała bloga o życiu, miałabym mnóstwo do opowiedzenia.
Wszytsko się zmieniło, z wewnątrz i na zewnątrz. Wciąż nie mam tego, co mi potrzebne do szczęścia. Ale przynajmniej już wiem, co to jest.

Ale udało mi się zmienić mieszkanie! I z tego powodu jestem przeszczęśliwa, bo zawsze chciałam należeć do tej okolicy. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo poprzednie mieszkanie mnie dręczyło.
Nie miałam ani momentu tęsknoty, zawahania, nic. Rzadko jestem czegoś pewna, ale jak już jestem, to niezłomnie i cała sobą.
Zostawiłam w nim wszystko co złe.

Tu w nowym, nawet powietrze inaczej pachnie. Wciąż czuję się jak na wakacjach. 
Z uśmiechem na ustach wstaję godzinę wcześniej niż zwykle, żeby dotrzeć na czas. Kiedyś niewyobrażalne.

To mieszkanie mnie nakręca. Chociaż aktualnie żyję niewygodnie, w małym remoncie.
W tym tygodniu minie miesiąc a ja wciąż cieszę się jak pierwszego dnia.

Ale ponieważ jest to blog o książkach i przyległościach, muszę napisać, że od dawna nic mnie nie zachwyca. Mam kryzys czytelniczy wszechczasów. Nie pamiętam już, kiedy doświadczylam jakiegokolwiek zachwytu.  Za to sprawiłam sobie Kindle i uwielbiam go. Czytam w autobusach, na przystankach, w kolejkach, wszędzie. Chociaż większości książek nie kupiłabym w formie ebooka. Nic nie zastąpi dotykania ich, wąchania i głaskania okładki. No i lubię je mieć.

Nie zachwycił mnie też nowy film Almodovara Przelotni kochankowie. A tak czekałam! 
Ani żaden event, na którym byłam.
Czekam więc na jakikolwiek zachwyt i na razie nie żegnam się, bo może w końcu coś mnie ruszy.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Asa Larsson - W ofierze Molochowi.


Asa Larsson to moja czołówka. Tęsknię za jej książkami i bohaterami. Uwielbiam klimat jaki stwarza. Robi genialne  tło obyczajowe. Historie kryminalne sięgające w przeszłość nie mają sobie równych. W ofierze Molochowi nie wprawiło mnie jednak w amok ani zachwyt.

Nie oceniam tej ksiązki jako złej. Czytało się dobrze. Jednak nie wybiło się ponad przeciętność. Nie urzekło, nie rozmarzyło. 

W śnieżnej Kirunie znowu morderstwo. Ktoś zabił Sol Britt, starszą kobietę opiekującą się samotnie wnukiem. Na  jej rodzinie zdaje się ciążyć jakieś fatum, prawie wszyscy zginęli w nieszczesliwych wypadkach.  Rebeka Martinsson zahacza o tą sprawę i mimo, że prowadzi ją kto inny, jak zwykle odwala cała robotę. Historia z przeszłości nie była tym razem oryginalna. Ot, jedna w wielu takich historii. Treść przypominała mi wytwory Camilli Lackberg ( o zgrozo). Bardzo w jej stylu: tragiczna w skutkach miłość wyemancypowanej wiejskiej nauczycielki i bogatego dysponenta gminy na poczatku XXw. Z konsekwencjami sięgającymi czasów współczesnych. I znowu mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet. To juz było po wielokroć. Czarny charakter, z wątku współczesnego, prokurator von Post też wydał mi się trochę naciągany. Czy rzeczywiście można być tak głupim i niefrasobliwym na tym stanowisku? Pocieszył mnie trochę prywatny watek Rebeki , bo kibicowałam w tym kierunku, w którym się potoczyło. Chociaż i tak  nie wiadomo, co dalej Autorka z tym uczyni. Obstawiam, że nie będzie to harlekin. 

Nie jestem zawiedziona, ale nie na tyle zachwycona, by napisać natchnioną recenzję. Sama Autorka, w podziękowaniach wyznaje, że ten tom pisało jej się w męczarniach. Jakkolwiek, i tak to jedna z najlepszych książek jakie przeczytałam od miesięcy. Miło było spotkać drugoplanowe postacie. Zwłaszcza Annę Marię Mellę, taką samą jak zawsze, klnącą kurza dupa

Oprócz tego, ta książka sprawiła mi przyjemność jeszcze z jednego powodu:



Mam egemplarz podpisany osobiście przez Autorkę!



czwartek, 24 stycznia 2013

Zbiorowo

Ponieważ znów jestem w fazie życiowej wycofania/przyczajania/czekania, ostatni miesiąc spędziłam na kanapie z 8 sezonami Grey's Anatomy. To naprawde koniec świata, bo ja nigdy nie oglądam. Ale wciąż mam wykupiony dla The Killing abonament na oglądanie on line, więc szkoda, by się zmarnował. Pierwsze 3 sezony były kiepskie. Ale potem postaci nabrały troche więcej wiarygodności a ja się wciągnęłam. Teraz znowu nie oglądam, tylko czytam. Chyba minał kryzys czytelniczy, który nękał mnie dość długo i odbijam to sobie. Odnotowuję w skrocie lektury z ostatnich dwóch tygodni.

Miłość po polsku Manueli Gretkowskiej. Lubię ją. Lubię jak pisze o związkach. Lubię jej język, metafory. Jako jedna z nielicznych naprawdę potrafi pisac o seksie. Książka napisana jest z perspektywy mężczyzny, pokreconego i wrażliwego. Budujacego i psujacego. Autorka pokazuje jego ciemne i jasne strony ze zrozumieniem. Nie tworzy rycerza na białym koniu, który chciał ale mu sie nie udało. Tylko żywego człowieka, nie ideał.  Gretkowska to dobra obserwatorka. Celnie obnaża pewnego rodzaju "polactwo". Zwłaszcza w zestawieniu ze szwedzkim wątkiem. Bardzo zręcznie i realistycznie pokazuje historię, w której nie ma fajerwerków, ale która przykuwa jakąś prawdą.

Pamiętam Cię Yrsy Sigurdardottir. Książka poza serią, bez stałej bohaterki, prawniczki Thory, klasyfikowana jako horror. Yrsa zawsze leciutko straszy w swoich kryminałach, więc spodziewałam się dużej grozy. Nie było jednak tak strasznie. Troje przyjaciół wybrało się remontować chatkę w opuszczonej osadzie na północy Islandii z zamiarem urządzenia tam hotelu. Jednak okazało się, że ktoś tam jest i zakłóca ich spokój. W domu słychać czyjąś obecność, widać mokre ślady i ktoś układa napisy z muszelek. Jednocześnie toczy się watek śledztwa w sprawie zdemolowania przedszkola. Policjantce pomaga psychiatra, którego synek zaginał kilka lat wcześniej w niewyjaśnionuch okolicznościach. Wszytskie historie splatają się ze sobą na końcu. 

Johanna Nilsson -Sztuka bycia Elą. 26 letnia Ela Sander nie czuje się dojrzała. Wciąż jest zrozpaczona i wsciekła na rodziców, którzy sie rozwiedli. Nie wie sama czego chce, porzuca studia, czepia się róznych zajęć, goli na łyso, panicznie boi się dorosnąć. Doskwiera jej bezsens życia i wszystkiego. Przypadkiem zaprzyjaźnia się ze starym sąsiadem, po którym odziedzicza psa. A potem, kiedy w jej piwnicy koczuje mała dziewczynka, która uciekła z domu Ela z całych sił stara sie jej pomóc. Wciąz jednak zalicza zapadki. Psuje relacje, ucieka, robi dziwne rzeczy. Ale stopniowo nabiera odwagi do zmian. I chociaż przystosowanie sie to często jeden krok w przód a dwa w tył, idzie dalej. 

Stefan Darda- Czarny Wygon. Słoneczna Dolina. Słyszałam wiele dobrego o Dardzie i zawsze chciałam przeczytac Dom na wyrębach, ale w bibliotece nie było. Wziełam więc to, pamietając recenzje mojej koleżanki. Czytając w nocy, bała się tak bardzo, że kiedy jej królik zachrobotał w klatce, prawie dostała ataku serca. Chciałam sie tak pobać. Niestety, nie udało się. W ogóle mi się ta książka nie podobała. Nie tego klimatu oczekiwałam. Nie polubiłam bohaterów i znudziła mnie trochę. Na tyle, że nie sięgnełam juz po drugą cześć, w której wszytsko się miało wyjaśnić. Widocznie to nie moja bajka, chociaż dalej chcę przeczytać Dom na wyrębach.

cdn

czwartek, 6 grudnia 2012

Plaża muszli- Marie Hermanson




Szukając wśród swoich zapasów czegoś do czytania natknęłam się na kupioną kiedyś Plażę muszli. Książkę z serii Terytoria Skandynawii, którą bardzo lubię, wydaną przez Słowo/Obraz/Terytoria. To powieśc psychologiczna, chociaż poczatkowo myślałam, że kryminalna. Zaczyna się bowiem od znalezienia szkieletu w grocie koło plaży.

Znajdują go synowie Ulriki, która przywiozła ich w miejsce związane z sensem jej dzieciństwa. Niegdyś Ulrika spedzała każde wakacje w domku nad morzem z fascynującą i charyzmatyczną rodziną Gattmanów. Przez cały rok była przezroczysta, żeby w wakacje poczuć, że żyje. Gattmanowie byli jej motorem napędowym, chciała być wśród nich, wchłaniać świat za ich pomocą. Przyjaźń z Anne-Marie była dla niej najważniejsza.

Pewnego lata jednak wszytsko się zmieniło. Na wyspie zaginęła mała dziewczynka z Indii, adoptowana przez Gattmanów. Ta historia naznaczyła każdego i zapoczątkowała nieodwracalną zmianę. Powstał scenariusz, który wcześniej wydawał sie niemożliwy. I były to ostatnie wakacje na wyspie.
Ulrika dorosła. Straciła kontakt z Anne-Marie. Została antropologiem specjalizującym się w micie o uprowadzeniu przez trolle i wchłonięciu przez skały. 

Równolegle toczy się wątek Kristiny. Kristina zapowiada się od dziecka na wyjatkowo zdolną osobę. Jednak im jest starsza, tym mniejszą ma ochote na komunikację z ludźmi. Ludzie męczą ją, są obcy, hałasliwi, natretni. Przeszkadzają. A jednak Kristina zaczyna studia artystyczne. Potem nagle czuje, że nie może już dłużej. Rzuca studia, izoluje się. Z domu wychodzi tylko w afrykańskich maskach drapieżników. Wtedy czuje sie silna, gdy jest lisem, orłem, tygrysem.  Rodzina umieszcza ją w szpitalu psychiatrycznym a kiedy z niego wychodzi odnajduje swoje miejsce żyjąc w całkowitej samotnośći, stopiona z przyrodą. Tworzy dzieła sztuki z leśnych znalezisk i jest zadowolona. Do momentu, kiedy w jej życiu pojawi sie ktoś, która widzi świat zupełnie jak ona. Kristina jest szczęśliwa. A potem to pozyczone szczęście traci i nie da się żyć jak dawniej, zaznawszy go.

Plaża muszli klimatem przypomina mi trochę powieść Hakana Nessera Kim Novak nigdy nie wykąpała się w jeziorze Genezaret oraz Do utraty tchu Anne Sward. Gorzko słodkie dziecińśtwo i dojrzewanie, nigdy nie ukończony proces. 
Oraz analiza rozpadu rodziny w obliczu próby, chociaż jak to zwykle bywa u Skandynawów, tak naprawdę to cena za tajemnice przeszłości. Język jest piękny, poetycki. Wiele zdań zatrzymuje w biegu i skłania do rozmyśleń. Przypuszczalnie nigdy nie będę miała dość tego typu literatury.


czwartek, 29 listopada 2012

The Killing



Amerykańska przeróbka skandynawskiego serialu kryminalnego? Czułam, że w tym wypadku warto zapomnieć o uprzedzeniach. Zwłaszcza, że akcja dzieje się w Seattle. A klimat dalekim echem przywołuje wspomnienia Twin Peaks. Nic nie jest tym, czym sie wydaje...

Serial The Killing opowiada historię zawiłego śledztwa w sprawie morderstwa 17 latki, Rosie Larsen. Mamy więc wątek rodziny, wystawionej na wielką próbę po śmierci dziecka. W tle powikłane, prywatne losy śledczych. Jest też (bardzo amerykański) wątek polityczny.

Wszystkie postacie występujące w tym serialu są jakieś.  Nie ma tu nikogo nudnego i płaskiego, kogo można by jednoznacznie ocenić i zaszufladkować. 

Detektyw Sarah Linden (Mireille Enos), jest bardzo bliska typowemu skandynawskiemu wzorcowi. 
To kobieta ze złym dzieciństwem, samotna matka po przejściach. W dniu, gdy znaleziono cało Rosie Larsen, miała wyznaczoną datę ślubu i kupione bilety na samolot w jedną stronę. Zostaje jednak z poczucia obowiązku i zaczyna śledztwo. Sarah to silna kobieta. Nie odpuszcza. Chociaż po drodze wali jej się wszystko a nawet jeszcze więcej. Z całego serca jej kibicowałam i bardzo dobrze rozumiałam jej wybory.

Partneruje jej Stephen Holder (Joel Kinnaman). Młody policjant, były ćpun, ze specyficzną inteligencją i poczuciem humoru  (w internecie krążą filmiki zmontowane z jego wywodów nazwane holderyzmami). Obdarzony przy okazji obłędnym głosem. Początkowo jego współpraca z Linden nie układa się, dzieli ich wszystko. Ciężko sobie wyobrazić, że tych dwoje będzie kiedyś przyjaciółmi. Obserwujemy burzliwy proces ich docierania się w pracy.

W akcję zamieszany jest też radny Darren Richmond, kandydujący na burmistrza, jego sztab wyborczy i doradcy: Gwen Eaton i Jamie Wright. Richmond jest specyficznym człowiekiem, przystojnym i charyzmatycznym. Bardzo chce wygrać, a z drugiej strony jest w nim wieczny smutek i zamrożenie. Nigdy nie pozbierał się po tragicznej śmierci żony. Współpracownicy zarzucają mu słabość, ale okaże się, ze ta postać jest w stanie wydobyć z siebie niezwykłe siły.

Bardzo ciekawa jest rodzina zamordowanej nastolatki. Mąż i żona, trójka dzieci, dom na przedmieściach. 
Rodzice, Stanley i Mitch sa zgraną parą, bardzo sie lubią i kochają. Stanley, mimo nieciekawego epizodu w przeszłości uosabia wzór męża i ojca, który robi wrażenie. Może dlatego rodzina Larsenów przyciąga wiele osób, które chciałaby pogrzać się w jej cieple. Te same osoby najbardziej na tym ucierpią. Muszę przyznać, że Larsenowie podobali mi się, od początku do końca. Chociaż każdy miał coś na sumieniu. Nie byli idealni, ale dawali radę. Walczyli z całych sił o rodzinę.

Serial składa się z 26 odcinków (2 sezony po 13), z których każdy to jeden dzień śledztwa. Mamy tutaj mylące tropy, powikłane losy, istne puszki Pandory, zbrodnie i kary, przeszłość, która wciąż powraca i wyrównuje rachunki, silnych mężczyzn i silniejsze kobiety. Tło psychologiczne jest na wysokim poziomie. Jest świetnie zagrany. The Killing reżyserowało kilkunastu reżyserów, między innymi Agnieszka Holland.

Oczywiście, było tam parę rzeczy, do których możnaby się przyczepić. Na przykład bohater z rozerwanym rdzeniem kręgowym, na skutek postrzału. Sparaliżowany od pasa w dół, po 2 czy 3 dniach w szpitalu, funkcjonuje z pełną werwą i szaleje na wózku inwalidzkim. Inny po pobiciu prawie na śmierć na drugi dzień ma tylko mały plaster i działa jakby nigdy nic. Jeden tylko, skatowany na samym początku do końca nie odzyskuje sprawności. Jest też trochę cudownych zbiegów okoliczności.

Odnotowałam za to, że mało tutaj upiększania a dużo naturalizmu. Aktorzy nie są ładni w typowy dla amerykańskich seriali sposób. Estetyka jest dość surowa.

Większość seriali intrygująco się zaczyna, a potem jest różnie. Tutaj poziom trzyma, napięcie rośnie cały czas. Do końca nie wiedziałam kto zabił. Obejrzałam wszystko w ciągu 5 dni i były to dni całkowicie wyjęte z życia. Myślałam tylko o serialu, mieliłam w głowie wrażenia, zapomniałam o świecie. A to było mi bardzo potrzebne!

Może to  czasem dobrze, że Amerykanie nie lubią czytać napisów i muszą kręcić swoje wersje :-)
Oczywiście bardzo chętnie obejrzałabym pierwowzór, duński Forbrydelsen, na pewno jest świetny.
Ale mogę się założyć, że postać Holdera z wersji amerykańskiej nie ma sobie równej (chociaż to Szwedzki aktor). Wisienka na torcie. Gdybym była nastolatką, mój pokój byłby w tej chwili wytapetowany Joelem Kinnamanem. I ten jego głos...
Jeśli przygarnę jeszcze jakiegoś kota, to nazwę go Holder!


                                                 holderyzmy ;)

poniedziałek, 19 listopada 2012

Karin Fossum- Czarne sekundy


Potrzebuję książek do szczęścia. Oczywiście nie tylko ich, ale z powodu łatwej dostępności i braku skutków ubocznych nimi najłatwiej się uszczęśliwić. Jednak od kilku miesięcy nie trafiłam na książkę, która by mnie zachwyciła absolutnie.

Liczyłam więc bardzo na Karin Fossum, która po wydanej u nas 3 lata temu Utraconej postawiła poprzeczkę bardzo wysoko. Z pewnością była to jedna z najbardziej poruszających książek, jakie w życiu przeczytałam. Do tej pory czasem o niej myślę.

Czarne sekundy są dobre. Niewątpliwie. Klasyczna skandynawska historia: pewnego dnia ginie bez śladu dziesięcioletnia dziewczynka, która tylko na chwilę pojechała na swym rowerku do miasta, po jakąś dziewczyńską gazetę i słodycze. Jakichkolwiek śladów brak. Przeczuwamy jednak, kto się za tym kryje. Do śledztwa przystępuje nasz dobry znajomy, nieco smutny, komisarz Konrad Sejer.

Autorka nie wodzi nas za nos. Nie podrzuca wielu fałszywych tropów. Na 30 stronie domyśliłam się kto jest sprawcą i jaka jest rola osoby najbardziej podejrzanej. Nie znamy tylko szczegółów. Karin Fossum nie zależy na zadawaniu zagadki, tylko na analizie przypadku. Rozwija tło obyczajowe i to, co się dzieje w głowach zamieszanych w historię osób. Może jest tu nieco mniej przenikania się ról kata i ofiary, charakterystycznego dla jej książek, ale całą historia jest po prostu dobra. Jak zwykle mamy tu osobę  sfiksowaną psychicznie, wyobcowaną ze społeczeństwa, samotność i Przypadek, który  wywraca wszystko do góry nogami.


Mam jednak ogromny żal. Do wydawcy!
Bowiem Czarne sekundy są tłumaczone (przez Marcina Kiszelę)z angielskiego, a nie z norweskiego oryginału! Nie twierdzę, że źle. Jednak dla mnie to za mało.
Czytając, cały czas zastanawiałam się, co jest nie tak. Myślę, że tłumaczenie z angielskiego odarło tą historię z poetyckości, z której słynie Fossum. Brakowało charakterystycznego zasnucia klimatem, pięknych zdań, zapłonu dla wyobraźni. W kryminałach skandynawskich jest coś takiego, że te historie muszą sie dziać tam, gdzie sie dzieją. Bez specyficznych opisów tła nie byłby tak oczarowujące i uzależniające. Podczas lektury pomyślałam, że nie czuję tego. Sekundy równie dobrze mogłoby się dziać gdziekolwiek. Tylko że ja chciałam poczuć zapach wiatru w norweskim miasteczku! Zamieszkać w nim przez chwilę.
Tymczasem tłumaczenie z tłumaczenia przetworzyło i zabrało istotny element mojego zachwytu.

Dziwnie się złożyło, że wszystkie książki tej autorki wydane dotąd w Polsce przekładał kto inny. Teraz jeszcze zmieniło się wydawnictwo, ze Znaku na Papierowy Księżyc.
Szkoda, bo skoro to seria, aż się prosi o związek z jednym wydawnictwem i dobrym tłumaczem, do grobowej deski.
(ach, gdyby królowa Fossum była tłumaczona przez królową Zimnicką...)
Wydaje mi się też, że wspomniana wyżej Utracona też była tłumaczeniem z angielskiego. Jednak tam tłumacz dał radę, może bardziej wczuł sie w klimat, bo prawie sie tego nie czuło.

Nie mam pojęcia, dlaczego wydawnictwa sięgają po takie zabiegi. Ktoś powinien tego zabronić.
Bo w rezultacie dostajemy coś jak "produkt identyczny z naturalnym".
I niewielka pociecha, że Karin Fossum broni sie sama. Jednocześnie to chyba jej słabsza książka. Chociaż i tak najlepsza, jaką ostatnio przeczytałam.
Zabrakło mi klimatu.