czwartek, 27 października 2011

35 październik.

    Świętuję dziś 35 październik w moim życiu. Wiele z nich było raczej burzliwych, ale ten jest wyjątkowy. Zakumplowałam się z Równowagą Wewnętrzną i chyba już tak zostanie. Dotąd znałysmy się tylko przelotnie ;)
A mniej enigmatycznie- nigdy nie czułam się ze sobą lepiej.

   A od losu życzę sobie zmiany pracy. Najlepiej, żeby jeszcze sama do mnie przyszła, przypadkiem ;) I żebym mogła ją kochać z wzajemnością.

poniedziałek, 24 października 2011

Łowcy głów- Jo Nesbø

  
                        
                        
   Jo Nesbø to zdecydowanie jeden z moich ulubionych autorów. A w Harry'm Hole podkochuję się tak, jak to się czasem zdarza w przypadku ksiązkowych postaci. Oczywiście w realu nie interesowałabym się mrocznym alkoholikiem, choćby wyglądał jak sam Nesbø (który strasznie mi się podoba), ale w książce przecież wolno ;) Dlatego, gdy na rynku pojawili się Łowcy głów, z jednej strony bardzo się ucieszyłam, ale z drugiej pomyślałam, że powieść bez Harry'ego to mimo wszystko nie to...

   Łowcy głów kupili mnie jednak prawie od pierwszej kartki. Chociaż główny bohater- Roger Brown nie wzbudza mojej specjalnej sympatii. Kibicowałam mu, owszem, ale nie jest to facet, którego się bardzo lubi. Roger jest genialnym head hunterem, guru w tej profesji. Zajmuje się obsadzaniem tylko absolutnych szczytów biznesu. Liczy się dla niego prestiż i ekskluzywność. A podczas interviews stosuje metody FBI, konkretnie dziewięciostopniowy model przesłuchania Inbaua, Reida i Buckleya...

   Roger ma piękną, inteligentną i zakochaną w nim żonę, chociaż z wyglądu jest nieciekawym kurduplem. Head hunterstwo nie jest jego jedynym zajęciem. Dorabia do pensji kradnąc swoim bogatym klientom dzieła sztuki.

   Gdy pojawia się przed nim okazja zrobienia interesu życia- zgarnięcia gigantycznej prowizji za zatrudnienia kandydata idealnego, mogącego zmienić oblicze techniki światowej, a przy okazji posiadacza jednego z najbardziej pożądanych i tajemniczych obrazów świata (który Roger ma ogromną ochotę ukraść), wypadki zaczynają toczyć się tak szybko, że trudno nadążyć za przewracaniem kartek!

  Nesbø to mistrz. Co krok mamy woltę, co krok mylny trop. Jeszcze nie ochłonęłam po jednym zaskoczeniu, a tu zaraz następne.
Intryga jest znakomita. Choć książka ma niecałe 220 stron, tak dużo się w niej dzieje, że odbieram ją jakby była ze dwa razy grubsza ;)
Zresztą, ja temu autorowi wybaczam wszystko, nawet to, że w Łowcach widać  wyraźne wpływy współczesnej literatury amerykańskiej, której nie znoszę  (poza małymi wyjątkami).

   Książka jest świetna i naprawdę warto. Myślę, że autor, który jak sam powiedział w jakimś wywiadzie, był już trochę zmęczony Harry'm Hole udowodnił, że potrafi stworzyć znakomitą historię z zupełnie innym typem bohatera, niż ten, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Ale czytelników Nesbø z pewnością nie trzeba specjalnie przekonywać. Teraz tylko czekam na kolejną część z Harrym, bo już bardzo tęsknię ;)

niedziela, 23 października 2011

Pani Tarta.

   Miałam napisać coś zupełnie na inny temat, ale do tego co zamierzałam potrzebuję większego skupienia. A ponieważ zaraz przychodzi do mnie kumpelka na wino, plotki i tartę, oto tarta. Pani Tarta.

   Tarta z warzywami to z pewnością jedno z moich ukochanych dań, które robię co najmniej raz w tygodniu. Pamiętam, jak podziwiałam piękne, wytrawne tarty w Galerii Potraw na portalu gazeta.pl. Myślałam, że  zrobienie ich musi być dość pracochłonne. Na szczęście myliłam się bardzo.
Zrobienie tarty trwa zaledwie kilka minut i brudzi się przy tym na ogół jedną miskę i jedną deską do krojenia ;)

   Przy tarcie jak zwykle improwizuję, podam więc przepis na bazę, na podstawie której można zaszaleć. Przy tym znakomicie nadaje się ona do czyszczenia lodówki. Na przykład do zalewy (co za nieładne słowo) dodałam ostatnio bardzo dojrzałe awokado, które nie przeżyłoby kolejnego dnia, a innym razem trochę ugotowanego ryżu, który pozostał z obiadu.

    



   


Ciasto:

1,5 szklanki mąki*
100g masła lub masła roślinnego prosto z lodówki
3/4 łyżeczki soli
2,3 łyżki zimnej wody
(czasem zamiast wody dodaję  łyżkę kwaśnej śmietany)

Podane składniki siekamy nożem i szybko zagniatamy. 
Ortodoksyjnie było by wstawić ciasto na pół godziny do lodówki, ale ja zwykle tego nie robię. Wylepiam ciastem blachę- używam standardowej tartownicy o średnicy ok 24 cm. Przedtem smaruję ją odrobina oliwy i posypuję płatkami owsianymi, lub otrębami, tartą bułką, mąką czy sezamem.
Wkładam do piekarnika, żeby się trochę podpiekło i w tak zwanym międzyczasie przygotowuję 

   farsz, czyli:
dowolne warzywa

U mnie zazwyczaj są to plasterki czerwonej cebuli, plasterki cukinii, brokuły podzielone na bardzo małe różyczki, kawałki papryki, plastry pomidora i co tam jeszcze znajdę w lodówce. Można zresztą użyć  dowolnych warzyw, niektóre dobrze jest wcześniej podgotować ze 3 minuty, np. kalafior czy brukselkę.

Na koniec robię zalewę:

Około 300-400 gramowy kubek kwaśnej smietany (12% lub 18%) albo jogurtu greckiego, około 100-150 g białego sera plus przyprawy: słodka papryka, odrobina soli, ulubione zioła, pieprz, można też dodać szczyptę curry. Porządnie wymieszać albo zblenderować. 
Nie lubię tart zalewanych jajkami, ale jesli ktoś lubi, można do tego wkręcić jajko.

Wyciągam z piekarnika lekko podpieczony spód, układam na nim warzywa i zalewam zalewą. Na wierzchu układam plastry pomidorów i kawałki papryki.
Piekę około 40-50 minut w 200 stopniach.

*zwykle nie używam pszennej mąki, według mnie ma nudny smak. Wolę pełnoziarnistą, orkiszową lub jasną żytnią, typ 720. Jeśli mam tylko białą, dorzucam garść otrąb lub płatków owsianych.

środa, 19 października 2011

Babka ziemniaczana a'la komisarz Nemhauser.

  
                                

   Robert Nemhauser, bohater kryminałów Wiktora Hagena, policjant  gotujący na czarno w modnej knajpie na Burakowskiej, serwował takie oto placki ziemniaczane:
 do ziemniaków, oprócz standardowej cebuli i jajek dodawał jeszcze imbir, startą cukinię, czosnek i garam masalę.

   Bardzo lubię gotować, mam jednak chroniczną nieumiejętność postępowania zgodnie z przepisem. Aż mnie swędzi, żeby coś zaimprowizować. A to dodaję jakieś składniki, a to zmieniam proporcje. No i nienawidzę odmierzać. Wszystko robię na oko.

   Ponieważ tu użyłam wszystkich wyżej wymienionych składników, jak Nemhauser przykazał, musiałam tym bardziej dodać coś od siebie! W rezultacie zamiast smażyć z tego placki, upiekłam babkę ziemniaczaną. No, i posypałam ją jeszcze pestkami dyni, słonecznika i sezamu. Efekt był całkiem niezły :-)

                     
                            
Nemhauser nie podał proporcji, ja stworzyłam takie:


Około 1 kg ziemniaków
2 średnie cebule (ja dałam czerwoną i zwykłą)
2 jajka
1 mała cukinia
3 ząbki czosnku
czubatą łyżeczkę świeżego imbiru (Nemhauser nie doprecyzował czy imbir świeży, czy sproszkowany. Dodałam więc jeszcze szczyptę sproszkowanego)
1 łyżeczkę garam masali
sol, pieprz czarny i pieprz biały
po łyżeczce: pestek dyni, sezamu i słonecznika


Ziemniaki i cukinię należy zetrzeć na drobnej tartce. Ja zleciłam to zadanie blenderowi. Odcisnąć nadmiar płynu, który z pewnością powstanie. Dodać jajka, posiekany czosnek i przyprawy. Wymieszać porządnie i włożyć do wyłożonej papierem do pieczenia blachy. Piec około godziny w 200 stopniach.

Zanim spłonę- Gaute Heivoll

Mój "pociąg na Północ". czyli do literatury skandynawskiej zaczął się we wczesnym dzieciństwie. Pewnie jeszcze nie umiałam czytać, kiedy oczarowały mnie smutne Baśnie Andersena. Lubię je do tej pory. A potem, kiedy już umiałam czytać odkryłam Astrid Lindgren, którą czytam do dziś ;). A potem jeszcze wiele innych książek z tamtych rejonów.
   Teraz, na fali "efektu Larssona" wydawanych jest sporo Skandynawów, co mnie bardzo cieszy. I chociaż nie każdy okazuje się dobry, zawsze odczuwam miły dreszczyk na widok nieznanego skandynawskiego nazwiska.

                           

   Nie inaczej było z Gaute Heivollem. Gdy w moje ręce trafiło Zanim spłonę wyczułam obietnicę ulubionych klimatów. Z tylnej części okładki spogląda młody facet, o smutnych oczach i wypisanej na twarzy wrażliwości. Od razu poczułam, że go lubię. Zerknęłam do google. Na polskim rynku jest jeszcze jego książka dla dzieci Niebo za domem, powieść oswajająca śmierć.
   Zanim spłonę też oswaja śmierć. Jest opartą na faktach historią o serii podpaleń, jaka wydarzyła się w rodzinnej miejscowości autora- Finslandzie, w roku jego urodzin. Rozdziały, w których próbuje on zrekonstruować tamte wydarzenia, przeprowadzając jednocześnie wnikliwe studium podpalacza, przenikają się z rozdziałami w rodzaju osobistego pamiętnika. Ta pamiętnikowa część, pisana w pierwszej osobie zdaje się być terapią, w której próbuje się on uporać z historią własnej rodziny a przede wszystkim ze śmiercią  ojca.
   W książce niewiele się dzieje. Prawie nie ma dialogów. Mimo to przykuwa i dobrze się ja czyta. Język jest piękny. Poetyckie sformułowania, opisy i metafory sprawiają, że miasteczko Finsland staje przed oczami jak żywe. Klimatem nieco przypomina mi najbardziej ponure książki Hakana Nessera, i jeszcze dalekim echem Czarną wodę Kerstin Ekman.Nie polecam tej książki osobom, które nie chcą się zdołować. Ale ci, którzy lubią smutne, klimatyczne historie, napisane pięknym językiem powinni być zadowoleni.
    Mnie się ta książka bardzo podobała. Tylko jest kolejną z rzędu ponurą historią jaką czytam. Bo tuż przed Głosem Indridassona i Tarantulą Jonqueta, czytałam równie smutne Do utraty tchu Anne Sward. Trochę tego za dużo, nawet jak dla mnie. Mam ochotę na coś weselszego. Żeby zaraz potem powrócić  z powrotem do takich klimatów...

poniedziałek, 10 października 2011

Arnaldur Indridason, Głos.



   Nigdy jeszcze nie czytałam żadnej książki Arnaldura Indridasona tak długo jak Głosu. Nie było to jednak winą książki, z braku czasu mogłam przeczytać zaledwie kilkanaście kartek przed snem. Takie wymuszone powolne czytanie bywa czasem sprawdzianem dla książki. Łatwiej się nią znudzić czy zniecierpliwić. Tu nic takiego nie miało miejsca.

   Świat Indridasona jest ponury i dołujący. Jego komisarz Erlendur jest typowym skandynawskim bohaterem. Przeraźliwie samotny, pogubiony, pozostający w konflikcie z byłą żoną ojciec ćpunki i syna alkoholika, który nie chce go znać. Nękany przez swoją przeszłość i nieuleczalne poczucie winy wlokące się za nim od dzieciństwa naznaczonego śmiercią brata.


   Nie weselsze są sprawy sprawy, którymi Komisarz się zajmuje. Przemoc w rodzinie, tajemnicze choroby, nieszczęśliwe dzieci. Tak samo jest też w Głosie. Erlendur bada sprawę brutalnego morderstwa samotnego i cichego starszego meżczyzny, portiera w hotelu. Trudno sobie wyobrazić, że ktoś mógłby chcieć jego śmierci. Ponieważ zbliżają się święta, Erlendur postanawia zamieszkać w hotelu, w którym nastąpiło owo morderstwo. By być bliżej śledztwa i dalej od samego siebie. Wszak święta są dla ludzi szczęśliwych. W pozostawiającej wiele do życzenia hotelowej scenerii często gubi się, myli tropy i zmaga ze sobą, bo nie udaje się uciec od własnego życia. W miarę rozwoju akcji wychodzą na światło dzienne coraz większe powikłania w sprawie, życiu osób w nią zamieszanych i będących w pobliżu. A my jesteśmy zwodzeni niemalże do ostatniej kartki.

   A jednak, mimo wszystko, książki Indridasona są w jakiś sposób ciepłe. Dobrze się je czyta. Przykuwają i wciągają, wcale nie zostawiając po sobie specjalnie dominującego uczucia smutku. Może to za sprawą ledwie dostrzegalnego poczucia humoru? A może dlatego, że jego bohater budzi szczerą sympatię, jest bardzo ludzki i namacalny.


   U Indridasona jest coś takiego, jak u Mankella. Nie, żeby Erlendur był jakąś kopią Wallandera, każdy z nich ma swoją odrębną osobowość. W tej chwili nie wiem, jak to zdefiniować. Ale klimat i przyjemność z czytania są zbliżone. 
Bardzo czekam na kolejne części.

niedziela, 9 października 2011

W biegu.

   Mam straszny kołowrotek. Postanowiłam na starość zrobić prawo jazdy, bo jakoś tak wyszło, że nie próbowałam dotąd (to skomplikowane). W związku z tym po pracy, którą i tak zwykle późno kończę, biegłam na kurs teoretyczny. Wracałam do domu o nieludzkiej porze i zanim ogarnęłam to co miałam ogarnąć była druga w nocy...
   Ale nie przeszkodziło mi to zrobić 5 razy w ciągu 7 dni wegańskiego sushi na kolację. Dziś też jadłam- chyba się uzależniłam ;)
Nadziewane ogórkiem, awokado, paskami zamarynowanego i podsmażonego tofu ze ścieżką wasabi jest naprawdę pyszne.
   Wegańskie dlatego, że jakiś czas temu zrezygnowałam z jedzenia mięsa. A nawet, gdybym jadła, to nie wierzę w świeżą morska rybę na wschodzie Polski.






  




   A teraz zmykam wkuwać te przerażające testy na prawo jazdy. Jutro mam egzamin wewnętrzny. Wolę rozumieć, niż wkuwać na pamięć, a tu nie bardzo się da... Muszę go zdać, żeby zostać dopuszczona do jazd!
  

wtorek, 4 października 2011

Skóra vs Tarantula.

   Od obejrzenia Skóry, w której żyję nie mogłam przestać o niej myśleć. Chociaż wspomnienie filmu wciąż mnie przygnębiało, czułam niedosyt. Przeczytałam więc książkę, na podstawie której powstał i teraz rozmyślam o różnicach. 

   Historia przedstawiona w Tarantuli Thierry'ego Jongueta różni się nieco od wersji filmowej. Zasadnicza sprawa (o której nie można wspomnieć nie robiąc spojlera) pozostaje taka sama. Ale są inne relacje między niektórymi osobami, inne jest zakończenie. Almodovar zmienił w pewnym sensie odbiór tej historii dokładając nieistniejące w książce osoby i wątki. I to, co dołożył bardzo mi się podobało.


   To dziwne, ale książka jest okrutniejsza. Mamy tu większą winę, a więc bardziej zrozumiałą karę i dodatkową, nieobecną w filmie perwersję. A jednak, książkę odebrałam znacznie lżej. Może dlatego, że Francuzi są chłodniejsi od Hiszpanów. A może, z powodu lubości do kryminałów, jestem przyzwyczajona do czytania o zbrodniach i okrucieństwach. Na ogół nie robią one na mnie aż takiego wrażenia. Sama sobie dozuję, jak bardzo odczuję książkowe zło. Tymczasem film nie pozostawił mi tego wyboru. Obejrzałam go bardzo emocjonalnie, zahipnotyzowana. I bardzo mocno odczułam rozpaczliwość tej sytuacji.


   Wciąż się zastanawiam się, jak odebrałabym film, gdybym wcześniej czytała książkę. Wygląda na to, że kolejność całkiem zmienia odbiór. I chociaż zazwyczaj wolę: najpierw książka, potem film, tak tutaj nie wiem, która opcja byłaby lepsza. Film zdecydowanie przytłacza książkę. Narzuca obrazy i emocje. Nie pozostawia miejsca na wyobraźnię. Niby ta sama historia, a jednak nie do końca. I tu i tu są bardzo wielowymiarowe relacje między postaciami. Miesza się zemsta, w filmie ofiara wymierza na końcu swoją sprawiedliwość, w książce podpada pod syndrom sztokholmski... A wszystko to jest maksymalnie pogmatwane, chore i niewyobrażalnie perwersyjne. Mimo to uważam, ze film jest na swój sposób piękny, tak malarsko i wizualnie. Chyba, wbrew wcześniejszemu przekonaniu chciałabym obejrzeć go jeszcze raz.