czwartek, 6 grudnia 2012

Plaża muszli- Marie Hermanson




Szukając wśród swoich zapasów czegoś do czytania natknęłam się na kupioną kiedyś Plażę muszli. Książkę z serii Terytoria Skandynawii, którą bardzo lubię, wydaną przez Słowo/Obraz/Terytoria. To powieśc psychologiczna, chociaż poczatkowo myślałam, że kryminalna. Zaczyna się bowiem od znalezienia szkieletu w grocie koło plaży.

Znajdują go synowie Ulriki, która przywiozła ich w miejsce związane z sensem jej dzieciństwa. Niegdyś Ulrika spedzała każde wakacje w domku nad morzem z fascynującą i charyzmatyczną rodziną Gattmanów. Przez cały rok była przezroczysta, żeby w wakacje poczuć, że żyje. Gattmanowie byli jej motorem napędowym, chciała być wśród nich, wchłaniać świat za ich pomocą. Przyjaźń z Anne-Marie była dla niej najważniejsza.

Pewnego lata jednak wszytsko się zmieniło. Na wyspie zaginęła mała dziewczynka z Indii, adoptowana przez Gattmanów. Ta historia naznaczyła każdego i zapoczątkowała nieodwracalną zmianę. Powstał scenariusz, który wcześniej wydawał sie niemożliwy. I były to ostatnie wakacje na wyspie.
Ulrika dorosła. Straciła kontakt z Anne-Marie. Została antropologiem specjalizującym się w micie o uprowadzeniu przez trolle i wchłonięciu przez skały. 

Równolegle toczy się wątek Kristiny. Kristina zapowiada się od dziecka na wyjatkowo zdolną osobę. Jednak im jest starsza, tym mniejszą ma ochote na komunikację z ludźmi. Ludzie męczą ją, są obcy, hałasliwi, natretni. Przeszkadzają. A jednak Kristina zaczyna studia artystyczne. Potem nagle czuje, że nie może już dłużej. Rzuca studia, izoluje się. Z domu wychodzi tylko w afrykańskich maskach drapieżników. Wtedy czuje sie silna, gdy jest lisem, orłem, tygrysem.  Rodzina umieszcza ją w szpitalu psychiatrycznym a kiedy z niego wychodzi odnajduje swoje miejsce żyjąc w całkowitej samotnośći, stopiona z przyrodą. Tworzy dzieła sztuki z leśnych znalezisk i jest zadowolona. Do momentu, kiedy w jej życiu pojawi sie ktoś, która widzi świat zupełnie jak ona. Kristina jest szczęśliwa. A potem to pozyczone szczęście traci i nie da się żyć jak dawniej, zaznawszy go.

Plaża muszli klimatem przypomina mi trochę powieść Hakana Nessera Kim Novak nigdy nie wykąpała się w jeziorze Genezaret oraz Do utraty tchu Anne Sward. Gorzko słodkie dziecińśtwo i dojrzewanie, nigdy nie ukończony proces. 
Oraz analiza rozpadu rodziny w obliczu próby, chociaż jak to zwykle bywa u Skandynawów, tak naprawdę to cena za tajemnice przeszłości. Język jest piękny, poetycki. Wiele zdań zatrzymuje w biegu i skłania do rozmyśleń. Przypuszczalnie nigdy nie będę miała dość tego typu literatury.


czwartek, 29 listopada 2012

The Killing



Amerykańska przeróbka skandynawskiego serialu kryminalnego? Czułam, że w tym wypadku warto zapomnieć o uprzedzeniach. Zwłaszcza, że akcja dzieje się w Seattle. A klimat dalekim echem przywołuje wspomnienia Twin Peaks. Nic nie jest tym, czym sie wydaje...

Serial The Killing opowiada historię zawiłego śledztwa w sprawie morderstwa 17 latki, Rosie Larsen. Mamy więc wątek rodziny, wystawionej na wielką próbę po śmierci dziecka. W tle powikłane, prywatne losy śledczych. Jest też (bardzo amerykański) wątek polityczny.

Wszystkie postacie występujące w tym serialu są jakieś.  Nie ma tu nikogo nudnego i płaskiego, kogo można by jednoznacznie ocenić i zaszufladkować. 

Detektyw Sarah Linden (Mireille Enos), jest bardzo bliska typowemu skandynawskiemu wzorcowi. 
To kobieta ze złym dzieciństwem, samotna matka po przejściach. W dniu, gdy znaleziono cało Rosie Larsen, miała wyznaczoną datę ślubu i kupione bilety na samolot w jedną stronę. Zostaje jednak z poczucia obowiązku i zaczyna śledztwo. Sarah to silna kobieta. Nie odpuszcza. Chociaż po drodze wali jej się wszystko a nawet jeszcze więcej. Z całego serca jej kibicowałam i bardzo dobrze rozumiałam jej wybory.

Partneruje jej Stephen Holder (Joel Kinnaman). Młody policjant, były ćpun, ze specyficzną inteligencją i poczuciem humoru  (w internecie krążą filmiki zmontowane z jego wywodów nazwane holderyzmami). Obdarzony przy okazji obłędnym głosem. Początkowo jego współpraca z Linden nie układa się, dzieli ich wszystko. Ciężko sobie wyobrazić, że tych dwoje będzie kiedyś przyjaciółmi. Obserwujemy burzliwy proces ich docierania się w pracy.

W akcję zamieszany jest też radny Darren Richmond, kandydujący na burmistrza, jego sztab wyborczy i doradcy: Gwen Eaton i Jamie Wright. Richmond jest specyficznym człowiekiem, przystojnym i charyzmatycznym. Bardzo chce wygrać, a z drugiej strony jest w nim wieczny smutek i zamrożenie. Nigdy nie pozbierał się po tragicznej śmierci żony. Współpracownicy zarzucają mu słabość, ale okaże się, ze ta postać jest w stanie wydobyć z siebie niezwykłe siły.

Bardzo ciekawa jest rodzina zamordowanej nastolatki. Mąż i żona, trójka dzieci, dom na przedmieściach. 
Rodzice, Stanley i Mitch sa zgraną parą, bardzo sie lubią i kochają. Stanley, mimo nieciekawego epizodu w przeszłości uosabia wzór męża i ojca, który robi wrażenie. Może dlatego rodzina Larsenów przyciąga wiele osób, które chciałaby pogrzać się w jej cieple. Te same osoby najbardziej na tym ucierpią. Muszę przyznać, że Larsenowie podobali mi się, od początku do końca. Chociaż każdy miał coś na sumieniu. Nie byli idealni, ale dawali radę. Walczyli z całych sił o rodzinę.

Serial składa się z 26 odcinków (2 sezony po 13), z których każdy to jeden dzień śledztwa. Mamy tutaj mylące tropy, powikłane losy, istne puszki Pandory, zbrodnie i kary, przeszłość, która wciąż powraca i wyrównuje rachunki, silnych mężczyzn i silniejsze kobiety. Tło psychologiczne jest na wysokim poziomie. Jest świetnie zagrany. The Killing reżyserowało kilkunastu reżyserów, między innymi Agnieszka Holland.

Oczywiście, było tam parę rzeczy, do których możnaby się przyczepić. Na przykład bohater z rozerwanym rdzeniem kręgowym, na skutek postrzału. Sparaliżowany od pasa w dół, po 2 czy 3 dniach w szpitalu, funkcjonuje z pełną werwą i szaleje na wózku inwalidzkim. Inny po pobiciu prawie na śmierć na drugi dzień ma tylko mały plaster i działa jakby nigdy nic. Jeden tylko, skatowany na samym początku do końca nie odzyskuje sprawności. Jest też trochę cudownych zbiegów okoliczności.

Odnotowałam za to, że mało tutaj upiększania a dużo naturalizmu. Aktorzy nie są ładni w typowy dla amerykańskich seriali sposób. Estetyka jest dość surowa.

Większość seriali intrygująco się zaczyna, a potem jest różnie. Tutaj poziom trzyma, napięcie rośnie cały czas. Do końca nie wiedziałam kto zabił. Obejrzałam wszystko w ciągu 5 dni i były to dni całkowicie wyjęte z życia. Myślałam tylko o serialu, mieliłam w głowie wrażenia, zapomniałam o świecie. A to było mi bardzo potrzebne!

Może to  czasem dobrze, że Amerykanie nie lubią czytać napisów i muszą kręcić swoje wersje :-)
Oczywiście bardzo chętnie obejrzałabym pierwowzór, duński Forbrydelsen, na pewno jest świetny.
Ale mogę się założyć, że postać Holdera z wersji amerykańskiej nie ma sobie równej (chociaż to Szwedzki aktor). Wisienka na torcie. Gdybym była nastolatką, mój pokój byłby w tej chwili wytapetowany Joelem Kinnamanem. I ten jego głos...
Jeśli przygarnę jeszcze jakiegoś kota, to nazwę go Holder!


                                                 holderyzmy ;)

poniedziałek, 19 listopada 2012

Karin Fossum- Czarne sekundy


Potrzebuję książek do szczęścia. Oczywiście nie tylko ich, ale z powodu łatwej dostępności i braku skutków ubocznych nimi najłatwiej się uszczęśliwić. Jednak od kilku miesięcy nie trafiłam na książkę, która by mnie zachwyciła absolutnie.

Liczyłam więc bardzo na Karin Fossum, która po wydanej u nas 3 lata temu Utraconej postawiła poprzeczkę bardzo wysoko. Z pewnością była to jedna z najbardziej poruszających książek, jakie w życiu przeczytałam. Do tej pory czasem o niej myślę.

Czarne sekundy są dobre. Niewątpliwie. Klasyczna skandynawska historia: pewnego dnia ginie bez śladu dziesięcioletnia dziewczynka, która tylko na chwilę pojechała na swym rowerku do miasta, po jakąś dziewczyńską gazetę i słodycze. Jakichkolwiek śladów brak. Przeczuwamy jednak, kto się za tym kryje. Do śledztwa przystępuje nasz dobry znajomy, nieco smutny, komisarz Konrad Sejer.

Autorka nie wodzi nas za nos. Nie podrzuca wielu fałszywych tropów. Na 30 stronie domyśliłam się kto jest sprawcą i jaka jest rola osoby najbardziej podejrzanej. Nie znamy tylko szczegółów. Karin Fossum nie zależy na zadawaniu zagadki, tylko na analizie przypadku. Rozwija tło obyczajowe i to, co się dzieje w głowach zamieszanych w historię osób. Może jest tu nieco mniej przenikania się ról kata i ofiary, charakterystycznego dla jej książek, ale całą historia jest po prostu dobra. Jak zwykle mamy tu osobę  sfiksowaną psychicznie, wyobcowaną ze społeczeństwa, samotność i Przypadek, który  wywraca wszystko do góry nogami.


Mam jednak ogromny żal. Do wydawcy!
Bowiem Czarne sekundy są tłumaczone (przez Marcina Kiszelę)z angielskiego, a nie z norweskiego oryginału! Nie twierdzę, że źle. Jednak dla mnie to za mało.
Czytając, cały czas zastanawiałam się, co jest nie tak. Myślę, że tłumaczenie z angielskiego odarło tą historię z poetyckości, z której słynie Fossum. Brakowało charakterystycznego zasnucia klimatem, pięknych zdań, zapłonu dla wyobraźni. W kryminałach skandynawskich jest coś takiego, że te historie muszą sie dziać tam, gdzie sie dzieją. Bez specyficznych opisów tła nie byłby tak oczarowujące i uzależniające. Podczas lektury pomyślałam, że nie czuję tego. Sekundy równie dobrze mogłoby się dziać gdziekolwiek. Tylko że ja chciałam poczuć zapach wiatru w norweskim miasteczku! Zamieszkać w nim przez chwilę.
Tymczasem tłumaczenie z tłumaczenia przetworzyło i zabrało istotny element mojego zachwytu.

Dziwnie się złożyło, że wszystkie książki tej autorki wydane dotąd w Polsce przekładał kto inny. Teraz jeszcze zmieniło się wydawnictwo, ze Znaku na Papierowy Księżyc.
Szkoda, bo skoro to seria, aż się prosi o związek z jednym wydawnictwem i dobrym tłumaczem, do grobowej deski.
(ach, gdyby królowa Fossum była tłumaczona przez królową Zimnicką...)
Wydaje mi się też, że wspomniana wyżej Utracona też była tłumaczeniem z angielskiego. Jednak tam tłumacz dał radę, może bardziej wczuł sie w klimat, bo prawie sie tego nie czuło.

Nie mam pojęcia, dlaczego wydawnictwa sięgają po takie zabiegi. Ktoś powinien tego zabronić.
Bo w rezultacie dostajemy coś jak "produkt identyczny z naturalnym".
I niewielka pociecha, że Karin Fossum broni sie sama. Jednocześnie to chyba jej słabsza książka. Chociaż i tak najlepsza, jaką ostatnio przeczytałam.
Zabrakło mi klimatu.

środa, 14 listopada 2012

Leena Lehtolainen- Na złym tropie.



Nie wiem co się stało Leenie Lehtolainen. 
Odkryłam ją parę lat temu i po przeczytaniu Kobiety ze śniegu i Spirali śmierci byłam urzeczona klimatem, intrygą, bohaterami. Zwłaszcza Spiralę umieściłabym w czołówce moich ulubionych kryminałów skandynawskich.
Trzecia książka, Pod wiatr miała tytuł adekwatny do odczuć wobec czytania  i umęczyła mnie straszliwie. Nawet nic z niej nie pamiętam, poza tym, że mi się nie podobała.

Minęło jednak trochę czasu i w księgarniach pojawiła się kolejna książka Na złym tropie. Wydało ją wydawnictwo Rebis (w przeciwieństwie do poprzednich wydanych przez Słowo/Obraz/Terytoria). Niestety, nie po kolei. Zamiast czwartego, dostaliśmy siódmy tom przygód Marii Kallo.
Dowiadujemy się więc, że ma ona dwoje sporych dzieci oraz nie pracuje już w policji, na skutek wielce traumatycznego doświadczenia. Nie poznajemy jednak szczegółów, bo opowiadały o nim dwa pominięte tomy. 

Wygląda na to, że Marii stało sie to samo, co autorce. Straciła jaja, charyzmę i zdolnośc opowiadania kryminalnej historii. Bowiem ta część napisana jest w pierwszej osobie.

Nawet nie chce mi się przybliżać treści. Zaczyna sie jako tako, potem jest śmiertelnie nudno, na końcu jest jeden, jedyny moment, gdy poczułam jakieś emocje, kiedy okazuje się "kto zabił". A potem parę ostatnich kartek znów wieje nudą. Akcja wlecze się, nie ma żadnej ciekawej postaci ani zagadnienia. Jedyne co dobre w tej ksiązce, to tłumacz, Sebastian Musielak, ale nawet on nie uratował treści.

Strasznie się rozczarowałam. Nie polecam, nie sięgnę też raczej po kolejną.
I w ogóle nic mnie ostatnio nie zachwyca!

wtorek, 23 października 2012

Zip.

Mam kryzys czytelniczy.  Cały czas czytam, bo inaczej nie umiem, ale czuję to tak, jakbym czytała przez grubą szybę. 

Od ostatniej notki przeczytałam To nie jest kraj dla starych ludzi McCarthy'ego. O wiele lat za późno, by mnie zachwyciło. W moim odbiorze przeważał smutek, z powodu okrucieństwa. Chociaż historię doceniam.

Potem wzięłam cienka, dziwną książkę Wolałbym żyć Thierry'ego Cohena. Słyszałam dużo zachwytów. Mnie nie wzruszyła, ani nie skłoniła do głębszych refleksji. O ile bardzo lubię francuskie filmy, tak zdecydowanie nie lubię francuskiej literatury. 

Następnie przyszła kolej na Ostatnią noc w Twisted River Irvinga i tez słabo. Ktoś mi powiedział, że jak dotrwam do setnej strony, to już będzie super. Z trudem dobrnęłam i rzeczywiście, koło setnej strony powrócił stary Irving, z czasów Świata według Garpa i Hotelu New Hampshire. Byłam zachwycona. Niestety, powrócił tylko na chwilę. Potem znów było nijako. Ledwie przebrnęłam do końca.

Teraz czytam Półbrata Larsa Saabye Christensena i też nie wiem, czy to dobry moment na tą książkę, chociaż przeleżała z 10 lat w oczekiwaniu. Ponura historia, pełna traum i rozdrapów. Ale język wspaniały. Skandynawowie mają to we krwi, że potrafią znienacka sprowadzić na czytelnika niemy zachwyt jakąś metaforą czy sformułowaniem.

Gotować tez mi się ostatnio nie chce. Robie to oczywiście, ale bez energii.

W weekend zadzwonił pan Kazik, ten rolnik- jogin, żeby przyjechać i zabrać sobie tyle jabłek ile jesteśmy w stanie wywieść, bo nie ma co z nimi robić. Mam więc w domu milion kilo jabłek, przeróżnych odmian smakujących zupełnie inaczej, niż sklepowe. Ale nawet tych jabłek mi się nie chce. Chociaż lubię im się przyglądać.

Wprawiłam machinę w ruch i czuję zmiany, które nadchodzą. Tylko wcale nie wiem czy chcę tych zmian. Sama nie wiem, o co mi chodzi.

                                                              Harry stróż jabłek.

wtorek, 25 września 2012

Jesteś bogiem. Historia Paktofoniki.


Dałam się porwać szałowi i amokowi, towarzyszącemu projekcji Jesteś bogiem w reżyserii Leszka Dawida w kinach. W ciągu ostatniego tygodnia ciężko było uciec od tego filmu i zapragnęłam go zobaczyć. To co się działo w kinie to szaleństwo.

Nie byłam specjalną fanką Magika i kolegów. Ale zawsze leciał gdzies tam w tle, na studiach. Pamiętam, że przez jakiś czas miałam w domu pożyczoną płytę Kalibra 44.  Paktofonikę tez kojarzyłam. Do tej pory czasem śpiewają mi się w głowie niektóre kawałki.

Sporo się wcześniej naczytałam o filmie. Oglądałam pozostałych przy życiu chłopaków u Wojewódzkiego. Obejrzałam kilkanaście fragmentów, wywiadów i zajawek w necie, wiec wiedziałam czego sie mniej więcej spodziewac od fabuły. I gdzie mija sie ona z prawda.

Na przykład chłopaki znali się znacznie wcześniej, a Fokus projektował logo na płytę Kalibra 44. Nie mieli takich kłopotów z kasą ani z wejściem do studia, gdzie mieli praktycznie nielimitowany dostęp  opłacony z góry przez sponsora.
W związku z tym można by się czepić, że film za bardzo chce pokazać etos, wyrwanie się z biedy i że pieniądz jest główną udręką Magika, tuż po sobie samym.

(przy okazji, jak na biednych chłopaków z blokowisk byli stanowczo za dobrze ubrani.  Nawet Magik, który w filmie nigdy nie miał kasy i wygladał najbiedniej, nosił kultowe Adidasy Run DMC, które kosztują więcej niż ich gaża za koncert w centrum handlowym...)

Myślę jednak, że Jesteś bogiem ma za to fantastyczny aspekt w postaci trzech głównych ról. Czuję, że ich charaktery zostały pokazane bardzo prawdziwie.

Magik Marcina Kowalczyka był trudny, chimeryczny, zagubiony, rozarty, nieszczęsliwy, cieszący się jak dziecko, wyluzowany, spięty. Na pewno charyzmatyczny. I kompletnie oderwany od rzeczywistości.
Chociaż osobiście bym go (excusez le mot)  ukatrupiła, za tą niefrasobliwość i nieodpowiedzialność wobec żony i dziecka. Taki facet kompletnie nie nadaje się do bycia ojcem i mężem (tak, jestem bardzo cięta na takie rzeczy). Wlecze za sobą wieczną udrękę i cierpienie dla tych, którzy go kochają...
Może on o tym wiedział i dlatego postanowił  "wyjść"...

Cieżki typ. Żeby funkcjonować potrzebowałby kogoś do ogarniania zwykłego życia za niego. Ale może to tak dziala, że popaprana, zdefektowana osobowość to cena za jakis element geniuszu, jakiejs głębszej wrażliwości i zdolności łatwej obserwacji świata tam gdzie inni się męczą. A zupełne wykładanie się na najprostszych dla zwykłych ludzi rzeczach.
On był tez niezrozumiały dla samego siebie. I tak cholernie samotny.

Fokus grany przez  Tomasza Schuchardta był świetny! Widać, że ta postać to bardzo silny facet, ale walkę wewnętrzną też toczył. Najbardziej zaradny i zorganizowany. Najlepiej przystosowany. I miał fajne poczucie humoru.  
Zresztą obydwaj Fokusi, prawdziwy i filmowy bardzo mi sie podobają. Maja piękne głosy, a ja mam punkt G w uszach.

Rahim grany przez Dawida Ogrodnika też budził moja sympatię. Najbardziej nieśmiały, wrażliwy, w jakimś sensie najsłabszy, ale jednocześnie uparty i konsekwentny.

Gra tych trzech chłopaków mnie wzruszyła. Aktorsko ten film był na bardzo wysokim poziomie. Wierzyło się im całą mocą!
Drugoplanowy Arkadiusz Jakubik też był fantastyczny.

Zupełnie się tego nie spodziewałam, ale było tam zdecydowanie za mało muzyki! Brakowało mi jakiegoś porządnego kawałka koncertu. A były tylko migawki.

Podsumowując, nie nazwałabym scenariusza wybitnym, ot czwórka z plusem. Ale gra Panów była fantastyczna. Zaskoczyło mnie jeszcze pokazanie sląskich blokowisk. Nie były brzydkie, była w nich poezja! 
Zdecydowanie warto obejrzeć, jako film uniwersalny.



czwartek, 20 września 2012

Droga do szczęścia- Richard Yates



Richard Yates jest jednym z tych autorow, ktorego ksiazki skompletowalam w ciemno, przed czytaniem. Mistrz sposobu pisania, jakiego już nie ma. Z pewnością jeden z najwybitniejszych pisarzy Ameryki XX wieku. Dla mnie tuż obok Irwina Shawa.

Czułam wołanie z księgarni, gdy akurat wzowiono wszystkie wydane w Polsce książki przy okazji ekranizacji Drogi do szczescia w 2008 roku. Filmu do tej pory nie obejrzałam, a ksiażke przeczytałam dopiero teraz, jako ostatnia. I choć podobała mi sie najmniej, mocno dała do myślenia.

April i Frank Wheelerowie,  czarująca para młodych ludzi z dwójką dzieci mieszkają na przedmieściach Connecticut. Wybijają się intelektem i urodą, zawsze brylują w towarzystwie, czując głęboką pogardę do przeciętności. Frank ma bezpieczną choć nudną posadę. April jest idealną panią domu i realizuje się w amatorskim teatrze. Wydaje się, że prowadzą szczęśliwe i typowe życie pary w latach 50 tych, w którym niczego nie brakuje. Do momentu, gdy przedstawienie, w którym gra April okazuje się klęską. Wyzwala to w nich niepokój. Obydwoje czują, że coś jest nie tak. Że nie są szczęsliwi, że utknęli w życiu, którego wcale nie chcą.

April, która zwykła mówić do męża, że jest "najbardziej interesującą osobą, jaką spotkała" wpada na pomysł, aby zostawić wszystko i pojechać do Paryża, zacząć tam nowe życie. Roztacza przed nim wizje, że to ona pójdzie do pracy a on w tym czasie będzie rozwijał swoją wrażliwość obcując ze sztuką. Frank daje się przekonać i stopniowo dostrzega, że staje się dla siebie coraz bardziej niezrozumiały. Im wiecej czasu mija, im bliżej do wspaniale zapowiadającej się przygody, do wolności, tym bardziej. Żonę zaczyna postrzegać jako obojętną mu kobietę. Wdaje się w romans, który nic mu nie daje, a jedynie pospolitość, którą pogardza. 

April także jest pogubiona. Trzyma ją w ryzach tylko mrzonka o Paryżu.
Kiedy okazuje się, że jest w ciąży, relacje Wheelerów wchodzą w nowy etap. Z dnia na dzień oddalają się od siebie, upokarzają  nawzajem na  każdym kroku. Brną w dziwne układy z sąsiedztwem, które stanowi ciekawe tło dla obnażenia kondycji ich związku.

Na koniec ze zdumieniem odnajdują, że są kompletnie obcy dla samych siebie. Puści w środku i wyzuci z poczucia istnienia, jak skorupy. Odkrywają też, że nawet się nie nienawidzą- nie czują już po prostu nic. Są jak zamrożeni. A ich życie zmierza całkowicie donikąd.

Mimo niespodziewanego awansu Franka, mimo pięknego domu i tego, że nie wiadomo dokładnie gdzie i czym jest ta wolność i szczęscie, któj obydwoje tak pragną. Skoro nie jest ona życiem w dostatku u boku ukochanego człowieka, w pięknym domu na przedmieściach.

Właściwie ciężko ich winić za te odczucia. Richard Yates był mistrzem w opisywaniu rozpadów, pustki, samotności i marzeń o wolności. Dokonywanie wyborów przez jego bohaterów jest tak drobiazgowo zsynchronizowane, że możemy ich bardzo dobrze zrozumieć nierozumiejąc. Ciężko ich wartościować, ale również cięzko ich lubić i im współczuć. I kiedy na koniec dochodzi do tragedii, nie wiadomo gdzie był błąd, który można było naprawić. Tak jakby dla ich życia był z góry przeznaczony tor, od którego nie było żadnego rozgałęzienia.

Przesłanie tej ksiązki jest bardzo współczesne. Można by je zamknąć w słowach: "wciąż nie wiem, czego chcę, ale dobrze wiem, czego nie chcę". Pewnie dlatego ta książka tak mnie ruszyła. Chociaż nie czytało mi się jej tak cudownie jak na przykład Wielkanocnej parady, która jest moja ulubioną książką Yatesa.

Męczyła mnie, nie lubiłam Wheelerow ale to, co ich dreczyło bywa również moją udręką w gorszych chwilach. Więc dobrze rozumiem bezsensowną pogoń za wolnością i szczęściem, które z pewnością są dostępne od ręki "gdzieś indziej". Jednakże mam świadomość, ze droga do szczęścia tak naprawdę zaczyna się wewnątrz siebie i prawdopodobnie też tam kończy. A nie tam, gdzie trawa jest bardziej zielona.



poniedziałek, 17 września 2012

Przegląd antystresowy.

Ostatnio z powodu mojej aktualnej specyfiki życiowej zaliczam cykliczną dawkę stresu, tak co dwa tygodnie. Dwa dni wyjęte z życia. Odebrało mi to sporo sił i nawet jedzenie nie cieszy, nie mówiąc o czytaniu. Ale staram się. Dzisiejsza dawka stresu była dodatkowo wzbogacona o lekką perwersję, co akutrat było całkiem fajne. Ale teraz muszę przyblokować lawinę mysli lampką wina.

Po stresie obiecałam sobie nagrodę, falafela z zabijającym sosem czosnkowo tahinowym w jedynym w moim mieście sklepo-barze vege. Niestety, adrenalina jeszcze tak mi buzowała, że nie czułam smaku a tylko przemożną chęć zwymiotowania na stół.  Ale obkupiłam sie za to na lepsze czasy, w różne dziwne składniki o których wkrótce.

I powspominam jedzenie z minionego około tygodnia. Jedzeniem zawsze koję stresy a gotowanie ratuje mnie przed zwariowaniem.

Miałam wielką fazę sushi, która wciąż trwa tylko już nie mam składników. Czekam na paczkę ze sklepu i wtedy będę się mogła kąpać w marynowanym imbirze i wodorostach.


Następnie jadałam fake meat balls, czyli kulki z czerwonej fasoli, zarażając nimi znowu rodzinę. Zostałam zarzucona fasolą (zrób nam, my nie umiemy!)

Tego sie nie da nie umiec:
Puszkę czerwonej fasoli odsączamy (można przepłukać) i wkładamy do miski.
Zgniatamy widelcem lub urządzeniem do robienia pure ziemniaczanego.
Dodajemy pół małej cebuli pokrojonej w bardzo drobną kostkę, oraz trochę maki kukurydzianej i ewentualnie drobnych płatków owsianych. Toczymy kulki. Obtaczamy w tartej bułce z sezamem i smażymy na złoto.

Robiłam też kaszę z dodatkami, jedno z moich ukochanych dań pokrzepiających

Kasza jęczmienna ugotowana na sypko wymieszana z podsmazonymi na patelni warzywami:
cebulą, cukinią, pieczarkami, marchewką, papryką, czosnkiem i pomidorem. Dorzuciłam też pewnie pestki słonecznika i jakies przyprawy.

Albo wege fasola po bretońsku



Piekłam (zweganizowane) bułki dupki


Zrobiłam też pesto z liści od rzodkiewki, o którym czytałam na wielu blogach.
Zblenderowałam je z garścią mieszanych orzechów i pestek oraz odrobiny siemienia lnianego, czosnku, oliwy i soku z cytryny. Spodziewałam się dziwnego smaku. Zostałam zaskoczona i fanką.



W sobotę moją córkę po oglądaniu w necie starych odcinków Magdy Gessler naszła wena i upiekła muffinki czekoladowe (z przepisu na ciasto wegańskie). Zaserwowała mi je z gęstą czekoladą z chili i cynamonem, na roślinnym mleku. Może jeszcze będą z niej ludzie, bo ona nie lubi ani jeść ani gotować i naszym smakom zupełnie nie po drodze. Ale i tak bym jej nie zamieniła na inną córkę :)

I tak mi to podała

Miałam więc dużo siły, aby sprzątnąć kuchnię...

A dziś zaskoczyła mnie ciotka, która podesłała mi przez mamę catering :)
Gołąbki pieczone z pikantnym farszem gryczano-ziemniaczano-grzybowym. Obłęd, ja takich nie umiem.





Codziennie jadłam też zupę krem (dynia rządzi), do której Harry miauczał z pożądania. Ale nie mam znośnego zdjęcia.


A do tego wszystkiego słuchałam Devendry Banharta. 
Co za świr!  Ale lubie go.

I wreszcie opuściła mnie niemoc czytelnicza. Cieszę się, bo było mi z nią bardzo nieswojo. Wkrótce post tylko o książce, w którą jestem maksymalnie wkręcona.

poniedziałek, 10 września 2012

Wrzesień

Czuć już jesień. Chce mi się comfort foodu. Czegoś ciepłego, ciężkiego, nawet smażonego. A na widok salaty lodowej jest mi zimno. Bardzo ciężko przestawić się na poranny tryb. Gdyby to ode mnie zależało, wstawałabym o 10 i kładła się o 2  w nocy.

Wczoraj jeszcze Czesław Śpiewał nocą na Starówce, więc jestem zmęczona i niewyspana.

Przeklety budzik zadzwonił o 6.50. Musiałam zwlec się i wyprawić Olkę do szkoły. I tak ma byc codziennie... A przez pierwsze 3 lata miała 3 razy w tygodniu na popołudnie.

Musiałam to sobie zrekompensować. Chodziło za mną coś innego, coś dobrego. I trzeba było wyczyścić lodówkę z resztek.

Tak powstały placuszki warzywne.
Jestem ogromna fanką placków ziemniaczanych i innych własciwie nie lubię. Ale te, które zrobiłam wyszły przepyszne i na pewno czasem bedę je powtarzać.

Wzięłam:
1 mała cebulę
1 mały ziemniak
kawałek cukinii
garść zielonego groszku mrożonego
garść kukurydzy świeżej, ostruganej z kolby
kawałek papryki
ćwiartkę pomidora
garść sezamu, słonecznika i siemienia lnianego
Cukinie i ziemniaka starłam na tartce, reszte pokroiłam

Do tego parę łyżek mąki pełnoziarnistej i kukurydzianej
troche garam masali, soli i pieprzu
łyżeczką proszku do pieczenia 
i tyle wody, żeby powstała masa dająca się nabrac na łyżkę


Wymieszałam to i usmażyłam na oleju. Wyszło przepyszne!
Trochę rozpusta na drugie śniadanie, ale co tam, czasem trzeba :)

A wczoraj zrobiłam pulpety z kaszy jaglanej, bo postanowiłam wytoczyć wojnę jednostajności w kuchni.
Improwizowałam, jak zwykle.
Zblenderowałam ugotowaną kaszę jaglaną, która mi została z dnia poprzedniego z kawałkiem tofu, dodałam podsmazoną cebulę i ze 2 łyzki rozgotowanych płatków owsianych, plus przyprawy.
I sos pomidorowy: cebula i pomidory uduszone na oliwie i wodzie, przyprawione ziołami.

I wegańskie ciasto czekoladowe, które jest wprost obłędne.

Przepis wzięłam z jakiegoś wegańskiego bloga. Nie pamiętam z jakiego, bo zanotowałam go kiedyś na kartce i wczoraj tą kartkę znalazłam. Ciasto wyszło na zdjęciu jakieś jasne, ale w rzeczywistości było znacznie ciemniejsze.

Wegańskie ciasto czekoladowe

1szklanki mąki (ja dodałam jeszcze 1/3 szklanki)
1/2 szklanki cukru (zmniejszyłam do 1/3)
3 łyżeczki proszku do pieczenia (dałam 2)
3-4 łyzki kakao
cukier waniliowy

Make dobrze by bylo przesiac, mi sie nie chcialo, za to bardzo dokladnie wymieszałam suche składniki.
i dodałam:
1/2 szklanki wody
1/3 szklanki oleju
2 łyżki musu z jablek albo dowolnego dzemu (u mnie byl to truskawkowy dzem,  taki dośc rzadki)

Całość trzeba wymieszac i piec w 180 stopniach
Powtykałam w to jeszcze jeszcze  orzechy włoskie i pare kostek gorzkiej czekolady.
Przepis sugeruje jeszcze polewę czekoladową, ale darowałam sobie.

Zastanawiałam sie czy bedzie czuc ten dzem, ale nie było. I dobrze.
Wyszło przepyszne  i dzisiaj tez je zrobię.

Harry oczywiście asystował na tym stole, na który mu wolno wskakiwać ;)


wtorek, 4 września 2012

Lipiec -Sierpień.

Dziwne to były wakacje. W życiu dużo zawirowań a takiej dawki regularnego stresu jak ostatnio chyba nigdy nie miałam i niestety, nie skończył się jeszcze.

Zrobiłam za to coś, co chciałam zrobić od 15 lat- czyli wystawiłam moje mieszkanie na sprzedaż. Wcześniej z różnych przyczyn nie mogłam. Teraz jest co prawda najgorszy moment, bo ceny nieruchomości bardzo spadły, ale trudno. Muszę i bardzo chcę to zrobić. Mam już upatrzone inne- jakby się udało szybko sprzedać i kupić, byłoby super.

Czytelniczo to też były nietypowe wakacje. W lipcu i sierpniu przeczytałam tylko po 1 książce!
W lipcu było to Co widziały wrony A.M. Macdonald. To 800 stronicowa cegła i robiłam już do niej kilka podejść. Zawsze jednak zarzucałam bo wychodziło coś innego, co musiałam przeczytać natychmiast. Podobało mi się, chociaż to specyficzna książka. Od początku doceniłam język autorki i nietuzinkową, skomplikowaną bohaterkę. Akcja zaczyna się jak gorzko-słodka, leniwa, letnia opowieść o rodzinie przemierzającej Kanadę. A potem napięcie narasta. Mamy dojrzewanie, uwikłanie, kilka płaszczyzn. Książka kilka razy się zmienia i za każdym razem jest równie dobra. Ale nie jest to łatwa i gładka lektura.


W sierpniu zapisałam się na intensywny kurs angielskiego, bo zauważyłam, że jest spora różnica między moim angielskim biernym a czynnym. Rozumiem wszystko a jak sama muszę coś powiedzieć, to w głowie kompletna pustka. W związku z tym postanowiłam dodatkowo porwać się na jakąś książkę po angielsku. Padło na Lee Childa Echo burning (Echo w płomieniach), którego to kupiłam kiedyś w second handzie w pięknym grubym wydaniu za 2zł :)


Amerykańska sensacja nie jest moim ulubionym gatunkiem i w ogole już niejednokrotnie wieszałam psy na amerykańskiej literaturze współczesnej, jednak taki Child od czasu do czasu jest ok. 
Czytałam dotąd 3 jego książki i polubiłam jego bohatera.

Jack Reacher to facet tajemniczy. Były wojskowy, nie mający adresu, dokumentu tożsamości, ciągle w ruchu. Podróżujący stopem albo autobusami. Piekielnie inteligentny, odważny i silny, przy tym interesujący dla kobiet. I zawsze oczywiście wychodzący cało z kłopotów.

Akcja Echa zaczyna w momencie gdy Reacher przybywa do miasteczka gdzieś w Teksasie i pewna kobieta podwozi go stopem. Wikłając tym samym na resztę książki w intrygę, gdzie mylą się tropy i wszystko okazuje się kłamstwem. Oprócz Jacka mamy fajne postacie drugoplanowe, kapitalną 6,5 letnią Ellie oraz homoseksualną wegetariankę adwokatkę, Alice (bardzo mnie intryguje ta potrawa którą nakarmiła Reachera).

Tak naprawdę zaczynając nie sądziłam, że dam radę przeczytać to po angielsku. Obawiałam się, że może byc ciężko. Nie było. Czytało mi się świetnie. Child pisze bardzo prostym językiem i chociaż miałam słownik pod ręką, to nie był mi potrzebny. Odrobinę nużyły opisy, ale poza tym cała książka bardzo mi się podobała i jeszcze bardziej polubiłam Reachera.
Rzuciła mi się w oczy zabawna rzecz. Mianowicie najczęstszym zdaniem używanym w książce było He said nothing. Nie było kartki bez niego a raz powtórzyło się ono na jednej stronie 8 razy. To zdanie wiele mówi o charakterze Reachera ;)

Niezwykłe jeszcze było obwieszczenie na końcu książki, że jeśli przygody Reachera w tej książce cię nie usatysfakcjonowały, skontaktuj się z wydawnictwem, a ono zwróci ci pieniądze:)

Czytanie zajeło mi prawie cały sierpień, bo miałam czas tylko wieczorami i mimo, że spuchłam z dumy, to czuję się trochę zmęczona. Ale bedę czasem podczytywać po angielsku, bo to dobrze robi na język. Mam karton kryminałów z second handu, oraz Drogę McCarthy'ego, książkę absolutną i tylko czekam na odpowiedni nastrój.

Ponieważ ten blog jest też trochę o jedzeniu, muszę odnotować, że przez całe dwa miesiące żywiłam się w zasadzie tym samym. Czymś w rodzaju ratatui, kaszą i strączkowym kotlecikiem z surówką. Odkąd pojawiają się sezonowa cukinia, pomidory i bakłażany co roku wpadam w amok i nie ma innego obiadu. No, kilka razy miałam chetkę na wege sushi, gulasz ziemniaczany lub jakiś makaron.
Ale ten obiad rządził:


 i jakiś makaron

A teraz wrzesień. Musze przyznać, że lubię wrzesień i lubię koniec lata i jesień. Jesienią zawsze  następują największe zmiany w moim życiu.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Carnaval Sztukmistrzów 2012- Fire Show.

Pokuszę się o suplement, bo nie mogę sobie odmówić relacji z finałowego Fire Show.

Przez cały tydzień, każdego dnia o 22 było w programie coś, co nazywało się Ogień na fire space i było w Parku Ludowym, tam gdzie rezydowała Europejska Konwencja Żonglerska. Miałam się wybrać, ale zawsze cos stawało mi na drodze. Zresztą, pomyślałam, że skoro to jest codziennie, to pewnie są to tylko jakieś pokazy zręczności ogniowej, a ja lubię fire show ekstremalne, z cała oprawą. Dotarłam więc tylko na główny występ na Placu Zamkowym.

Atmosfera była niesamowita. Znów kolorowy, międzynardowy tłum rozumiejący się bez słów. Udało nam się zająć świetne miejsca- w pierwszym i drugim rzędzie siedzących na ziemi przed "sceną".

Zeszłoroczne fireshow mnie rozczarowało. Z tego co pamiętam, występowały wtedy gwiazdy polskie: Mamadoo i Sirion oraz węgierskie Firebirds. Momentami padał deszcz i gasił im ogień. Ludzi było mało i wogóle nie było energii w powietrzu. Atmosfera była kiepska. Mając w pamięci wyczyny Burnt Out Punks z poprzedniego roku byłam nieusatysfakcjonowana. W tym roku cała oprawa była pomyślana zupełnie inaczej. Pogoda też sprzyjała- była idealna ciepła noc.

Motywem przewodnim były polowania drapieżników. Krótkie filmy przyrodnicze puszczane na telebimie pomiedzy występami. Każdy dotyczył innego zwierzęcia i w jakiś sposób nawiązywał do kolejnego pokazu. Wystąpili artyści z całego świata. Oprócz wspomnianych Firebirds z Węgier i naszych Mamadoo zapamiętałam: Spiral z Usa, Anttiego Sunnialę z Finlandii i Pa-li-Tchi z Czech. Do ostatniej chwili było trzymane w sekrecie kto ma wystąpić, więc nigdzie nie było informacji. Na pewno był tez ktoś z Rosji, Niemiec, Szwajcarii i chyba Anglii ale nie zapamiętałam nazw.

Od pierwszego do ostatniego występu byłam zachwycona. To było cudowne! Cale historie opowiedziane ogniem. Z efektami specjalnymi. Świetna oprawa i scenografia. Genialna muzyka. Odszczekuję ze Firebirds sa nijacy, bo tacy wydali mi sie rok temu. Teraz byli fantastyczni! Dziewczyny z Mamadoo tez dały czadu i podobało mi się. Fin Antti Sunniala był rewelacyjny, a do tego och, jak bosko wygladał! (uwielbiam Finów). Na koniec wystapili Czesi, Pa-li-Tchi i to było istne szaleństwo i przepych. Niesamowite, że można robić taką ekwilibrystykę z ogniem!  A potem, na koniec wirowali jak derwisze obsypując scenę złotym deszczem. Fenomenalne widowisko. Całośc trwała od 22 do północy ale ja mogłabym tam jeszcze siedzieć i siedzieć gapiąc się na ogień. 

Żadne zdjęcia mi nie wyszły,mam tylko to:

                                                Mamadoo 

        Nie wiem, co to było, trwało tylko moment ale było głośne, szalone i wybuchowe:)
                      Hm, to chyba część Firebirds, ale nie jestem pewna.

To była prawdziwa sztuka ogniowa. Niesamowite, jaką przyjemność może sprawić uczestniczenie w czymś takim. Ta atmosfera to jest coś obłędnego!

A następny Carnaval dopiero za rok...

sobota, 4 sierpnia 2012

Carnaval Sztukmistrzów 2012

Mieszkam w Lublinie i lubię to miasto tylko przez parę dni w roku- podczas Carnavalu Sztukmistrzów.

Kiedy 2 lata temu, podczas pierwszej edycji przypadkiem trafiłam do cyrkowego namiotu na błoniach pod Zamkiem zostałam oczarowana i zarażona. To nie był typowy cyrk, gdzie smutne zwierzęta o zrezygnowanych spojrzeniach wykonują sztuczki pod dyktando brokatowych pańć i panów.

To był tak zwany nowy cyrk. Występowało kilka osób z różnych stron świata. Akrobatyka, ekwilibrystyka, żonglerzy, obłędna muzyka. A wszystko w bardzo ascetycznej scenografii robiącej niepowtarzalny klimat. Zapamiętam na zawsze.
Na deser pierwszej edycji Carnavalu na Placu Zamkowym wystąpili Burnt Out Punks ze swoim fire show. Totalni wariaci ze Szwecji. W życiu nie byłam na lepszym przedstawieniu. To było kompletnie szalone!

Była w tym niesamowita energia, która się udzielała. Ci faceci podpalali i detonowali wszstytko naokoło, w akompaniamencie miksowanej na żywo muzyki. Wykonując mimochodem rożne niesamowite akrobacje, grali, śpiewali, świntuszyli.
Jeden zamknął się w blaszanej beczce, ktora została podpalona. Inny przebral się za drag queen i zrobil streaptease śpiewając przy tym Black magic woman.

Do tego wyglądali jak pierwszorzędne cudaki, nie można było wzroku oderwać. Ogień płonął i był wszędzie. Szaleństwo, dzikie i pierwotne, naładowali mnie totalnie. Tłum szalał, oni szaleli. Jeden z tych spektakli gdzie ani przez sekundę się nie nudzi. Wyglądalo to bardzo niebezpiecznie i pewnie trochę było. Te detonacje to jak namiastka spotkania z bombą. Gorący podmuch powietrza nie raz dosłownie zatykał. Część ludzi, w tym ja, została w pewnym momencie zdmuchnięta z murku, na którym stała. Przedziwne, niezapomniane uczucie. Byłam tak naładowana adrenaliną, że chyba nie spałam tamtej nocy.

Znalazłam nawet kilka moich zdjęć z wtedy. Show nazywało się Uglier, dirtier and meaner.


                                   Burnt Out Punks w Lublinie w 2010

A potem jeszcze kupiłam od nich koszulkę ;)
Cały czas śledzę ich karierę i niesamowicie ich lubię.

Rok temu, podczas drugiej edycji najbardziej podobali mi się ShakeThat! Żonglero-barmani z Belgii. Byli przeuroczy a to, co pokazali, kompletnie niesamowite.

Za to fire show na które czekałam, w wykonaniu 3 ponoć bardzo utalentowanych grup bardzo mnie rozczarowało. Ale po Burnt Out Punks chyba każde fire show rozczarowuje.

Przez dwie pierwsze edycje impreza trwała około 3 dni. W tym roku Carnaval trwa ponad tydzień! Może jest nieco mniej kondensacji tej zaczarowanej atmosfery w powietrzu, ale jest szansa zobaczyc coś, co się przegapiło lub obejrzeć jeszcze raz to, co się szczególnie podobało.

Nie lubię żadnych kabaretów, wogóle nie rozumiem fenomenu, nie śmieszą mnie. Wystarczy jednak cyrk uliczny, albo nawet jednoosobowe show a ja śmieję się jak dziecko, klaszczę, krzyczę uuuu albo łał i podskakuję z radości.

W tym roku bardzo podobał mi się francusko-polski Cyrk Dosole z Niemiec. Naprawdę zabawne gagi, dziewczyna guma (szokująca, w życiu czegoś takiego nie widziałam!), trochę ekwilibrystyki. Mieli kilka rodzajów występów.
Ostatniego dnia widziałam ich główny spektakl La familia K. i ten był najlepszy. A głowa cyrku, Nicolas Taraud ma charyzmę i przepiękny głos. Brzmiał trochę jak Ville Valo.  Uwielbiam męskie głosy, to coś, na co zawsze zwracam uwagę.W ogóle czułam do nich przeogromną sympatię! I żałuję, że nie mam żadnego nadającego się zdjęcia.

Świetny był też Bob Carr z Kanady. Występował w środku dnia, w różnych miejscach i show Stand up circus! widziałam ze 3 razy. Za każdym razem było nieco zmodyfikowane jeśli chodzi o numery i równie zabawne. Zwijałam się ze śmiechu kiedy żonglował w stylu różnych narodów (np. po indyjsku, w dość skomplikowanej asanie) i w ogóle na tle kilku podobnych performerów Bob był najlepszy.

                                               Bob Carr

Moja córka z kolei była zachwycona chłopakiem z show o nazwie Just Edi Show. Był naprawdę fajny i zobaczymy go we wrześniowej edycji Mam Talent.
Edi jest medialny i dobrze się prezentuje, na pewno będzie o nim głośno. Sympatyczny chłopak, ku uciesze Młodej spotkałyśmy go w kolejce w sklepie i pogadaliśmy chwilę.
                                           Just Edi Show
                

To wszystko było świetne, ale zawsze czekam na coś więcej, co mnie kompletnie oczaruje. W tym roku moim absolutnym faworytem został Cirk VOST. Spektakl Epicycle mnie wprost zahipnotyzował.

Odbywał się w nocy, na Placu Zamkowym. Na gigantycznej kolistej, metalowej konstrukcji 8 akrobatów opowiedziało historię za pomocą trapezów, lin i swoich ciał. Scenografia (owa konstrukcja i prawdziwy księżyc w pełni), świetne kostiumy i psychodeliczna muzyka sprawiły, że znalazłam się w innym świecie. Muzykę tworzył częściowo na żywo niejaki Nicolas Forge, wiszący na innej metalowej konstrukcji, przypominającej dzwonnicę. Grał na pile, na gitarze i miał tam wiszący stół mikserski. Chciałabym mieć płytę i móc tego słuchać. Pełen odlot!

Spektakl był naprawdę piękny i zaczarowany. I w życiu się tak nie bałam o występujących :) To co robili było naprawdę ekstremalne. Miałam ciarki z rozkoszy. Polecam filmik, chociaż na otwartej przestrzeni wrażenie jest jeszcze bardziej niesamowite.


        tutaj znalazłam filmy z lubelskiego występu, och, znowu mam ciary ;)

A dziś byłam prawdziwą szczęściarą! Wygrałam wejściówkę na galowe show! Gala była płatna i tylko dzisiaj, o 17 i o 20. Była tylko 1 do wygrania na każdą z godzin, więc łał!

Dokupiłam drugą dla córki i poszłyśmy. Przed namiotem cyrkowym wmieszałysmy się w międzynarodowy tłum.W tym roku w ramach Carnavalu była w Lublinie 35 Europejska Konwencja Żonglerska i przyjechało na nią mnóstwo ludzi z całego świata. Stałyśmy w kolejce pomiędzy odjechanymi Hindusami mówiącymi po włosku (jeden miał najdziwniejszy piercing jaki widziałam) a Japończykiem i Afrykaninem. Japończyk z kolei miał przedziwną fryzurę. Nawet nie umiem jej opisać, ale moja córka powiedziała, że wyglądał jak bazyliszek ;) Zafascynowana tą mieszanką kultur nie mogłam przestać się gapić i podsłuchiwałam o czym gadają. W promieniu kilku metrów nie było nikogo z Polski, a ci wszyscy ludzie byli tak cudownie odjechani i egzotyczni! Biła od nich niesamowita energia. Gdyby na codzień przebywali w Lublinie, czuję, że mogłabym polubić to miasto :-) Uwielbiam taką atmosferę.

Gala była znakomita. Znowu oszczędny, skromny wystrój. Tylko czarna podłoga. Żadnych konferansjerów, żadnych sponsorów do wymieniania i oblepiania ścian reklamami. Tylko kilkanaście magicznych występów, bardzo różnych. Jeden z nich należał do pary- dziewczyny i chłopaka, którzy tańczyli. Ich taniec był walką między kobieta a mężczyzną, jak tango, przepisane na inny język ciała. Były w nim zupełnie niesamowite elementy akrobatyki i tak emocjonalnie to było zatańczone, że na koniec publiczność wstała. Na zakończeniu Gali tez dostali największe brawa.

Cudowne były też 2 dziewczyny na trapezie, w kostiumach jak morskie stworzenia, robiące płynnie i lekko całkiem niewiarygodne i cholernie niebezpieczne rzeczy przy akompaniamencie bulgoczącej, morskiej muzyki.

Zabawni byli zupełnie nadzy żonglerzy, żonglujący jedną ręką, bo drugą  zasłaniali sobie strategiczne miejsce ;)
I dziewczyna z kilkunastoma hula hop, które robiły to co chciała.
I wszystko inne też było niesamowite.

Do większości numerów na żywo przygrywały jakieś szalone bębny.
Wyszłam szczęśliwa i naenergetyzowana. Mam niedosyt tej atmosfery i zamierzam się włóczyć po Carnavale do samego końca. Uwielbiam ten czas!


niedziela, 15 lipca 2012

Niezwykłości.

Zdarza mi się czasami natrafiać na jakieś niezwykłości tam, gdzie bym się ich kompletnie nie spodziewała.

Moja mama co roku kupuje wiśnie na przetwory od jednego pana, który ma sad wiśniowy. Zbiera je sobie sama i odbiera zapłatę w naturze, czyli wiśniach ;) W tym roku wzięła ze sobą moja córkę, żeby mała sobie zarobiła. Ja też się z nimi zabrałam, z nudów. Sama nie wiem dlaczego. Nigdy nie znosiłam zbierać owoców a wiejskie powietrze natychmiast mnie usypia.

Pan Gospodarz, z wyglądu typowy, spalony słońcem rolnik, okazał się gościem nie z tej ziemi!
Zaczęliśmy sobie gadać i okazało się, ze regularnie ćwiczy jogę od 15 lat. Ja zawsze chciałam, ale nic mi z tego jak dotąd nie wyszło. A on zaczął jak miał 60 i w tym celu pojechał do jakiejś aśramy w Indiach, żeby uczyć się u źródła. Potem, żeby osiągnąć wyższy stopień wtajemniczenia, odwiedzał aśramy jeszcze dwukrotnie. Opowiadał mi o ważności znalezienia własnych rezonansów przy mruczeniu om i dodatkowych czakramach oraz o mudrach, czyli jodze palców, którą zainteresowałam się jakiś czas temu. Nauczył mnie (kompletny odjazd!) robić ochronne kule energetyczne.

Poza tym, Pan interesuje się sztuką, przyjaźni z artystami i często bywa na wernisażach. Hoduje sobie degustacyjnie, po 2, 3 krzaki, jakieś dziwne rzeczy, np. jagody goi.
Kompletnie niesamowita postać i ma takie horyzonty, że hej. Do tego kompletnie bez przemądrzania się. Fajnie było go poznać. Strasznie lubię takich ludzi!