czwartek, 29 listopada 2012

The Killing



Amerykańska przeróbka skandynawskiego serialu kryminalnego? Czułam, że w tym wypadku warto zapomnieć o uprzedzeniach. Zwłaszcza, że akcja dzieje się w Seattle. A klimat dalekim echem przywołuje wspomnienia Twin Peaks. Nic nie jest tym, czym sie wydaje...

Serial The Killing opowiada historię zawiłego śledztwa w sprawie morderstwa 17 latki, Rosie Larsen. Mamy więc wątek rodziny, wystawionej na wielką próbę po śmierci dziecka. W tle powikłane, prywatne losy śledczych. Jest też (bardzo amerykański) wątek polityczny.

Wszystkie postacie występujące w tym serialu są jakieś.  Nie ma tu nikogo nudnego i płaskiego, kogo można by jednoznacznie ocenić i zaszufladkować. 

Detektyw Sarah Linden (Mireille Enos), jest bardzo bliska typowemu skandynawskiemu wzorcowi. 
To kobieta ze złym dzieciństwem, samotna matka po przejściach. W dniu, gdy znaleziono cało Rosie Larsen, miała wyznaczoną datę ślubu i kupione bilety na samolot w jedną stronę. Zostaje jednak z poczucia obowiązku i zaczyna śledztwo. Sarah to silna kobieta. Nie odpuszcza. Chociaż po drodze wali jej się wszystko a nawet jeszcze więcej. Z całego serca jej kibicowałam i bardzo dobrze rozumiałam jej wybory.

Partneruje jej Stephen Holder (Joel Kinnaman). Młody policjant, były ćpun, ze specyficzną inteligencją i poczuciem humoru  (w internecie krążą filmiki zmontowane z jego wywodów nazwane holderyzmami). Obdarzony przy okazji obłędnym głosem. Początkowo jego współpraca z Linden nie układa się, dzieli ich wszystko. Ciężko sobie wyobrazić, że tych dwoje będzie kiedyś przyjaciółmi. Obserwujemy burzliwy proces ich docierania się w pracy.

W akcję zamieszany jest też radny Darren Richmond, kandydujący na burmistrza, jego sztab wyborczy i doradcy: Gwen Eaton i Jamie Wright. Richmond jest specyficznym człowiekiem, przystojnym i charyzmatycznym. Bardzo chce wygrać, a z drugiej strony jest w nim wieczny smutek i zamrożenie. Nigdy nie pozbierał się po tragicznej śmierci żony. Współpracownicy zarzucają mu słabość, ale okaże się, ze ta postać jest w stanie wydobyć z siebie niezwykłe siły.

Bardzo ciekawa jest rodzina zamordowanej nastolatki. Mąż i żona, trójka dzieci, dom na przedmieściach. 
Rodzice, Stanley i Mitch sa zgraną parą, bardzo sie lubią i kochają. Stanley, mimo nieciekawego epizodu w przeszłości uosabia wzór męża i ojca, który robi wrażenie. Może dlatego rodzina Larsenów przyciąga wiele osób, które chciałaby pogrzać się w jej cieple. Te same osoby najbardziej na tym ucierpią. Muszę przyznać, że Larsenowie podobali mi się, od początku do końca. Chociaż każdy miał coś na sumieniu. Nie byli idealni, ale dawali radę. Walczyli z całych sił o rodzinę.

Serial składa się z 26 odcinków (2 sezony po 13), z których każdy to jeden dzień śledztwa. Mamy tutaj mylące tropy, powikłane losy, istne puszki Pandory, zbrodnie i kary, przeszłość, która wciąż powraca i wyrównuje rachunki, silnych mężczyzn i silniejsze kobiety. Tło psychologiczne jest na wysokim poziomie. Jest świetnie zagrany. The Killing reżyserowało kilkunastu reżyserów, między innymi Agnieszka Holland.

Oczywiście, było tam parę rzeczy, do których możnaby się przyczepić. Na przykład bohater z rozerwanym rdzeniem kręgowym, na skutek postrzału. Sparaliżowany od pasa w dół, po 2 czy 3 dniach w szpitalu, funkcjonuje z pełną werwą i szaleje na wózku inwalidzkim. Inny po pobiciu prawie na śmierć na drugi dzień ma tylko mały plaster i działa jakby nigdy nic. Jeden tylko, skatowany na samym początku do końca nie odzyskuje sprawności. Jest też trochę cudownych zbiegów okoliczności.

Odnotowałam za to, że mało tutaj upiększania a dużo naturalizmu. Aktorzy nie są ładni w typowy dla amerykańskich seriali sposób. Estetyka jest dość surowa.

Większość seriali intrygująco się zaczyna, a potem jest różnie. Tutaj poziom trzyma, napięcie rośnie cały czas. Do końca nie wiedziałam kto zabił. Obejrzałam wszystko w ciągu 5 dni i były to dni całkowicie wyjęte z życia. Myślałam tylko o serialu, mieliłam w głowie wrażenia, zapomniałam o świecie. A to było mi bardzo potrzebne!

Może to  czasem dobrze, że Amerykanie nie lubią czytać napisów i muszą kręcić swoje wersje :-)
Oczywiście bardzo chętnie obejrzałabym pierwowzór, duński Forbrydelsen, na pewno jest świetny.
Ale mogę się założyć, że postać Holdera z wersji amerykańskiej nie ma sobie równej (chociaż to Szwedzki aktor). Wisienka na torcie. Gdybym była nastolatką, mój pokój byłby w tej chwili wytapetowany Joelem Kinnamanem. I ten jego głos...
Jeśli przygarnę jeszcze jakiegoś kota, to nazwę go Holder!


                                                 holderyzmy ;)

poniedziałek, 19 listopada 2012

Karin Fossum- Czarne sekundy


Potrzebuję książek do szczęścia. Oczywiście nie tylko ich, ale z powodu łatwej dostępności i braku skutków ubocznych nimi najłatwiej się uszczęśliwić. Jednak od kilku miesięcy nie trafiłam na książkę, która by mnie zachwyciła absolutnie.

Liczyłam więc bardzo na Karin Fossum, która po wydanej u nas 3 lata temu Utraconej postawiła poprzeczkę bardzo wysoko. Z pewnością była to jedna z najbardziej poruszających książek, jakie w życiu przeczytałam. Do tej pory czasem o niej myślę.

Czarne sekundy są dobre. Niewątpliwie. Klasyczna skandynawska historia: pewnego dnia ginie bez śladu dziesięcioletnia dziewczynka, która tylko na chwilę pojechała na swym rowerku do miasta, po jakąś dziewczyńską gazetę i słodycze. Jakichkolwiek śladów brak. Przeczuwamy jednak, kto się za tym kryje. Do śledztwa przystępuje nasz dobry znajomy, nieco smutny, komisarz Konrad Sejer.

Autorka nie wodzi nas za nos. Nie podrzuca wielu fałszywych tropów. Na 30 stronie domyśliłam się kto jest sprawcą i jaka jest rola osoby najbardziej podejrzanej. Nie znamy tylko szczegółów. Karin Fossum nie zależy na zadawaniu zagadki, tylko na analizie przypadku. Rozwija tło obyczajowe i to, co się dzieje w głowach zamieszanych w historię osób. Może jest tu nieco mniej przenikania się ról kata i ofiary, charakterystycznego dla jej książek, ale całą historia jest po prostu dobra. Jak zwykle mamy tu osobę  sfiksowaną psychicznie, wyobcowaną ze społeczeństwa, samotność i Przypadek, który  wywraca wszystko do góry nogami.


Mam jednak ogromny żal. Do wydawcy!
Bowiem Czarne sekundy są tłumaczone (przez Marcina Kiszelę)z angielskiego, a nie z norweskiego oryginału! Nie twierdzę, że źle. Jednak dla mnie to za mało.
Czytając, cały czas zastanawiałam się, co jest nie tak. Myślę, że tłumaczenie z angielskiego odarło tą historię z poetyckości, z której słynie Fossum. Brakowało charakterystycznego zasnucia klimatem, pięknych zdań, zapłonu dla wyobraźni. W kryminałach skandynawskich jest coś takiego, że te historie muszą sie dziać tam, gdzie sie dzieją. Bez specyficznych opisów tła nie byłby tak oczarowujące i uzależniające. Podczas lektury pomyślałam, że nie czuję tego. Sekundy równie dobrze mogłoby się dziać gdziekolwiek. Tylko że ja chciałam poczuć zapach wiatru w norweskim miasteczku! Zamieszkać w nim przez chwilę.
Tymczasem tłumaczenie z tłumaczenia przetworzyło i zabrało istotny element mojego zachwytu.

Dziwnie się złożyło, że wszystkie książki tej autorki wydane dotąd w Polsce przekładał kto inny. Teraz jeszcze zmieniło się wydawnictwo, ze Znaku na Papierowy Księżyc.
Szkoda, bo skoro to seria, aż się prosi o związek z jednym wydawnictwem i dobrym tłumaczem, do grobowej deski.
(ach, gdyby królowa Fossum była tłumaczona przez królową Zimnicką...)
Wydaje mi się też, że wspomniana wyżej Utracona też była tłumaczeniem z angielskiego. Jednak tam tłumacz dał radę, może bardziej wczuł sie w klimat, bo prawie sie tego nie czuło.

Nie mam pojęcia, dlaczego wydawnictwa sięgają po takie zabiegi. Ktoś powinien tego zabronić.
Bo w rezultacie dostajemy coś jak "produkt identyczny z naturalnym".
I niewielka pociecha, że Karin Fossum broni sie sama. Jednocześnie to chyba jej słabsza książka. Chociaż i tak najlepsza, jaką ostatnio przeczytałam.
Zabrakło mi klimatu.

środa, 14 listopada 2012

Leena Lehtolainen- Na złym tropie.



Nie wiem co się stało Leenie Lehtolainen. 
Odkryłam ją parę lat temu i po przeczytaniu Kobiety ze śniegu i Spirali śmierci byłam urzeczona klimatem, intrygą, bohaterami. Zwłaszcza Spiralę umieściłabym w czołówce moich ulubionych kryminałów skandynawskich.
Trzecia książka, Pod wiatr miała tytuł adekwatny do odczuć wobec czytania  i umęczyła mnie straszliwie. Nawet nic z niej nie pamiętam, poza tym, że mi się nie podobała.

Minęło jednak trochę czasu i w księgarniach pojawiła się kolejna książka Na złym tropie. Wydało ją wydawnictwo Rebis (w przeciwieństwie do poprzednich wydanych przez Słowo/Obraz/Terytoria). Niestety, nie po kolei. Zamiast czwartego, dostaliśmy siódmy tom przygód Marii Kallo.
Dowiadujemy się więc, że ma ona dwoje sporych dzieci oraz nie pracuje już w policji, na skutek wielce traumatycznego doświadczenia. Nie poznajemy jednak szczegółów, bo opowiadały o nim dwa pominięte tomy. 

Wygląda na to, że Marii stało sie to samo, co autorce. Straciła jaja, charyzmę i zdolnośc opowiadania kryminalnej historii. Bowiem ta część napisana jest w pierwszej osobie.

Nawet nie chce mi się przybliżać treści. Zaczyna sie jako tako, potem jest śmiertelnie nudno, na końcu jest jeden, jedyny moment, gdy poczułam jakieś emocje, kiedy okazuje się "kto zabił". A potem parę ostatnich kartek znów wieje nudą. Akcja wlecze się, nie ma żadnej ciekawej postaci ani zagadnienia. Jedyne co dobre w tej ksiązce, to tłumacz, Sebastian Musielak, ale nawet on nie uratował treści.

Strasznie się rozczarowałam. Nie polecam, nie sięgnę też raczej po kolejną.
I w ogóle nic mnie ostatnio nie zachwyca!