niedziela, 25 sierpnia 2013

Lan, czyli Orchidea- Marzena Wilkanowicz- Devoud




Są takie osoby, które mnie nieziemsko intrygują. Eklektycznie, zarówno zwykli ludzie, których spotykam na ulicy, jak i osoby znane z na przykład z szeroko pojętych mediów. Chciałabym znaleźć się z nimi w jakimś miłym miejscu i nagadać do upadłego. Zajrzeć do ich życia, posłuchać o ich świecie.

Jedną z nich była dla mnie zawsze Marzena Wilkanowicz-Devoud, wieloletnia naczelna polskiej edycji Elle. Gdy zobaczyłam, że wydała autobiografię, wiedziałam, że muszę przeczytać.

Większość moich znajomych jest mocno zdziwiona, kiedy przyznaję, że regularnie kupowałam Elle od drugiego (bo pierwszy przegapiłam) numeru przez bite 10 lat, aż do momentu, kiedy zmieniło właściciela, czyli gdy francuski koncern Hachette Filipacchi odsprzedał polską edycje niemieckiej Burdzie. Wtedy z ducha Elle pozostał tylko tytuł.

Pewnie dlatego się się dziwią, bo bliżej mi do niedbałej chłopczycy niż odpicowanej fashion victim. A jednak uwielbiałam tą gazetę. Czekałam na nią co miesiąc. To było pierwsze lajfstajlowe pismo w Polsce, gdzie w dodatku można było przeczytać naprawdę porządne reportaże, arcyciekawe wywiady i pogapić się na wielki świat, który wydawał się być mniej nadęty i leżeć znacznie bliżej. Miałam więc ogromną słabość do Elle, do dziś pamiętam wiele artykułów i zdjęć. Strasznie ciężko było pozbyć się po latach pieczołowicie zgromadzonych egzemplarzy. Skrycie marzyłam, żeby tam pracować ;-)

Obok kilku świetnych dziennikarek i stylistek, zawsze intrygowała mnie postać redaktor naczelnej. Byłam strasznie ciekawa, jak to było w środku gazety. I sporo się z tej książki dowiedziałam.

Dzieli się ona na kilka części. Pierwsza to  niesamowite love story rodziców autorki. Stefan Wilkanowicza, przedstawiciel inteligencji katolickiej, naczelnego Znaku i Tygodnika Powszechnego oraz Wietnamki, Terese Tran Thi Lai. Poznali się na kongresie studentów katolickich w Salwadorze i po siedmioletniej korespondencji wzięli ślub! W czasach komuny, bez internetu, gdzie list szedł czasem pół roku. Takie miłości były niesamowite ale też chyba mimo wszystko tworzone na mocniejszych fundamentach. Potem czytamy o dzieciństwie autorki. W trakcie nie raz pomyślałam, że to wielkie szczęście urodzić się w rodzinie o takich horyzontach. Nieważne, w jakim ustróju. Przynależność do Inteligencji zawsze umie zrodzić wolność i otworzyć sobie świat, nawet pomimo żelaznej kurtyny. Na każdej niemal kartce pojawiają się wybitne nazwiska i chociaż trochę wygląda to tak, jakby pani Marzena miała styczność tylko z Wielkimi i ich dziećmi, to jest opowiedziane ładnie i z pokorą. Jednocześnie czuje się mądrą ostrożność, by nie powiedzieć zbyt wiele o sprawach prywatnych. Żeby się za bardzo nie obnażyć...

Potem mamy parę lat edukacji i pracy w Brukseli i we Francji skąd droga wiedzie z powrotem do Polski, bo pojawia się opcja Elle.

Wtedy historia nabiera tempa, czuć prawdziwą pasję. Widać, że Autorka kochała swoja prace i oddała jej całe serce. Tak bardzo, że nawet rodząc dziecko nie zwolniła, dopóki organizm się nie upomniał. Połknęłam te rozdziały! Doskonale pamiętam wspominane sesje czy artykuły. Zatęskniłam do tamtych czasów, kiedy na szarzyźnie dopiero tworzył się ładniejszy świat i wydawało się, że na tej czystej kartce wszystko jest możliwe...

Marzena Wilkanowicz przyznała na wstępie ze do napisania książki skłoniły ja dwie rzeczy: chęć odparcia zarzutów o współpracę z SB, jakich doczekał się jej ojciec oraz opisanie czasu przemian w kraju, gdzie na siermiężnych fundamentach tworzyła się kolorowa Polska, otwierały możliwości i okna na świat.

Lan, czyli Orchidea to dla mnie bardzo ciekawa historia, pozwalająca zajrzeć do świata, który zawsze mnie intrygował, do tego opowiedziana delikatnie, ujmująco i ze smakiem. Cieszę się, że przeczytałam.

piątek, 23 sierpnia 2013

Bezcenny- Zygmunt Miłoszewski


                                       



Maciej Bennewicz, popularny coach i psycholog, w jednej ze swoich książek o samorozwoju proponuje takie oto ćwiczenie. Trzeba spojrzeć na jakiś obiekt w otoczeniu. Następnie, nie zmieniając pozycji zakryć prawe oko i spojrzeć jeszcze raz. A potem zmienić oko i znów spojrzeć.  Z tej niepozornej czynności wynika jeden wniosek. Tą samą rzecz, widzianą w zasadzie z tej samej pozycji można zobaczyć na trzy różne sposoby. Z każdej zmienia się trochę jej wygląd, a mimo to, wciąż jest to ta sama rzecz. Często o tym myślę, kiedy widzę jak różnie ludzie interpretują te same zjawiska.

Pomyślałam  o tym i teraz, kiedy w niektórych recenzjach mocno oberwało się najnowszej książce Miłoszewskiego- Bezcenny i podzieliła ona jego dotychczasowych zwolenników.

Przeczytałam i zostałam usatysfakcjonowana w okrągłych 100%.
Znudzona i zniechęcona moim kryzysem czytelniczym chciałam rozrywki, która przykuje mnie do fotela nieprostą historią. Której zakończenia nie przewidzę po przeczytaniu 30% objętości. W której spotkam nieżenujący język, ciekawych bohaterów i takież tło.  I która utrzyma mnie w napięciu od początku do końca. To wszystko odnalazłam w Bezcennym.

Akcja dzieje się współcześnie, ale zaczyna wątkiem z czasów drugiej wojny światowej, o którym zapominamy aż do końca, dopóki nie staje się elementem układanki. Potem poznajemy głównych bohaterów, historyka sztuki, pracującą w MSZ Zofię Lorentz, wylansowanego międzynarodowego marszanda, Karola Boznańskiego, zresztą byłego chłopaka Zofii, oraz emerytowanego komandosa Anatola Gmitruka i szwedzką złodziejkę dzieł sztuki Lisę Tolgfors, ksywka Ronja, odsiadującą wyrok w więzieniu dla kobiet w Grudziądzu.

Ta czwórka na polecanie Premiera dostaje zadanie odzyskania zaginionego po wojnie, obrosłego legendą obrazu Rafaela Santi- Portret Młodzieńca, o którym polski rząd dostał cynk. A na punkcie którego Zofia od dziecka ma obsesję. Misja wydaje się bardzo nierealna sama w sobie. A dopiero potem okazuje się dodatkowo tak niebezpieczna, jak tylko może być.

I dalej nie mogę streścić, bo musiałabym spojlerować. Napiszę więc, że nasi bohaterowie których wszystko dzieli okażą się znakomicie współpracujący. Trochę popodróżują, trochę poromansują, trochę pobawią się w Jamesa Bonda i Pana Samochodzika, a wszystko przez meandry historii i historii sztuki.

Nie przepadam za historiami zbyt nieprawdopodobnymi, cenię sobie realistyczność wydarzeń, ale od książki tego typu oczekują lekkiego nagięcia rzeczywistości i sprzyjających zbiegów okoliczności. O ile nie przekroczą pewnej granicy. Tu nie przekroczyły.

Każdy bohater tej historii był jakiś. Moją faworytką była Lisa, złodziejka. Miała charyzmę i była arcyciekawa. Cały czas próbują ją sobie wyobrażać. Lubiłam też zamkniętego w sobie Gmitruka, któremu całkiem blisko do skandynawskiego bohatera z rozdrapami, choć sądzę, że było to moje przypadkowe skojarzenie. Nie byłam pewna, czy rzeczywiście lubię Zofię i trochę irytował mnie Karol. Nie pojmuję jak ktoś tak mało pewny siebie i lekko frajerski, może być tak bardzo cool w pracy. Karol był mieszanką sprzeczności: z jednej strony pozycja na rynku sztuki, z drugiej totalne nieogarnięcie i jakaś dziwna nieśmiałość pomimo zblazowania, zegarka Audemars za 200 tysięcy i limitowanego Ferrari kombi.

Przy okazji innych książek tego autora wspomniałam, że bardzo lubię jego język. To jak pisze i jak mówią jego bohaterowie to nie byle co. Sam wspomina w jakimś wywiadzie, że nie lubi zbytniej poetyckości, stawia na prostotę. Mimo to, jego postaci mówią żywym językiem, współczesnym ale nie przekraczającym pewnej granicy nowomowy. I strasznie fajne ma metafory, niektóre wprawiały mnie w głośny śmiech, np. "gdyby w którymś momencie Zofia podniosła wyżej brwi, spadłby jej na plecy". Zapamiętałam, bo to takie oczka puszczane do czytelnika. Fajna przyprawa, w książce, która jest przede wszystkim inteligentna, bez silenia się na zabawność. Uśmiałam się za to we fragmencie, kiedy oberwało się Panu Premierowi, bardzo ładnie! No i całkiem nieźle potrafi Miłoszewski pisać o seksie. Bez zadęcia, bez niesmaku. Chociaż trochę z za zasłony. Mało kto to potrafi  w polskiej literaturze współczesnej. Dlatego dla mnie Bezcenny to znakomita literatura gatunkowa, gdzie było wszystko co powinno być a nie było nic, czego nie powinno. 

Wierze autorowi który powiedział w jakimś wywiadzie ze ta książka miała być lekkim przerywnikiem miedzy Szackim a okazała sie katorżnicza praca w zbieraniu informacji i nauka. Dla mnie zdaną na piątkę.


czwartek, 8 sierpnia 2013

The Killing, sezon III


Sam pomysł wyprodukowania 3 sezonu The Killing wydał mi się dziwny, ale radość z możliwości ponownego oglądania pary Linden-Holder w akcji przeważyła i nie kusiłam sie specjalnie o refleksje. W ciągu 4 dni obejrzałam cały sezon, wciągnięta maksymalnie, dopóki nie zaczął się odcinek finałowy. Cos mi wtedy przestało pasować. Oświeciło mnie: przecież to jest zupełnie inna bajka! Nie ma nic z klimatu dwóch pierwszych sezonów. Nie ma twinpeaksowatości, wielopłaszczyznowych bohaterów drugiego planu, plenerów. Właściwie zabrakło całego tła społeczno-obyczajowego. Akcja dzieje się na posterunku, w samochodzie, w więzieniu, w ułamkach na ulicy. Nie ma zazebiających się histori w tle, poza tym, co niezbędne.  I zupełnie inny mrok...

Tym razem Linden i Holder badają sprawę seryjnych morderstw dokonywanych na nastoletnich prostytutkach. Sprawca odcina im palce i zabiera pierścionki jako trofea. Tropy wiodą przez noclegownie Latarnia, prowadzoną przez księdza, mały burdel prowadzony przez rodzinę kochanka matki jednej z ofiar, oraz więzienie, w którym oczekuje na karę śmierci Ray Seward, winny morderstwa żony. Sprawę, przez którą detektyw Linden przeżyła niegdyś załamanie nerwowe (o czym wiemy z dwóch pierwszych sezonów). 

Ogląda się bardzo dobrze, ale nijak ma się klasą do poprzedniej historii. Intryga jest słaba, wcześnie domyśliłam się kto zabił. Zakończenie było w moim odczuciu szyte tak grubymi nićmi, że aż strach. Osoba sprawcy wyskoczyła jak zając z kapelusza, bez żadnego związku z rzeczywistością, prawdopodobieństwa i wiarygodności. Ba, wciąż nie rozumiem dlaczego. Chyba dlatego, że "bo tak", gdyż wyjaśnienia nic nie wyjaśniały. Kompletnie niedopracowane i niewiarygodne psychologicznie, niczym typowa amerykańska produkcja. Nie różniło się od wielu seriali, gdzie wszytsko jest możliwe i na życzenie zdarzają się nieprawdopodobne zbiegi okoliczności. Czytam peany na fanpejdźu serialu na  facebooku i autentycznie dziwię się. Czy oglądający tak bezkrytycznie kochaja Linden i Holdera, że nie przeszkadza im, że stali się oni bohaterami zupełnie innej bajki? A scena finałowa, gdy Linden jedzie z mordercą i chociaż trzyma go na muszce, to własciwie go nie trzyma, tylko wstawia egzaltowane dialogi i płacze- była dla mnie kompletnie zdumiewająca.  To nie tak powinno być!  Serii broni znakomity od poczatku do końca wątek Sewarda. Całkowicie zaskakujący. I ubarwia postac Bullet, młodej zbuntowanej lesbijki, przywołującej skojarzenia z Lisbeth Salander. No i Holder, ach, on mógłby zagrać nawet w Modzie na sukces i wszystko bym mu wybaczyła. Problem w tym, ze ile by nie  było Holdera w Holderze, to i tak za mało, żeby oniemieć z zachwytu nad całością. Moim zdaniem scenariusz był kompletnie do bani. Kolejny produkt identyczny z naturalnym, ale w oryginalnym opakowaniu. Czuję się strasznie rozczarowana jakością, ale wcale nie zaprzeczę, że ogladało się nienajgorzej.  Oprócz ostatniego podwójnego odcinka, który mnie straszliwie roczarował. Chociaż pewnie gdybym nie widziała dwóch pierwszych sezonów byłabym zachwycona.