poniedziałek, 5 grudnia 2011

Okruszki

   Blog zaniedbany, tymczasem kilka książek przeczytanych, kilka ciekawych rzeczy ugotowanych, ale ja się nie mogę zebrać. Grudzień jest okropnie męczący.
W kwestiach zasadniczych nic się nie zmienio, rzeczywistość nadal mocno przytłacza.


   Ale  mam coś w zanadrzu. Znów uczę się norweskiego! Chodziłam na kurs dwa lata temu, przez pół roku. W ramach odskoczni i tego, że zawsze mnie pociągały północne języki. Potem grupa się wykruszyła, nie było chętnych i kurs się skończył. Tym razem uczę się u native'a. Tak mnie to cieszy, że chodzę nakręcona i uśmiechnięta od ucha do ucha. O niebo lepiej niż szkole językowej! Tam uczyłam się regułek i miałam poczucie, że nie potrafię mówić. Tu uczę się żywego języka. A mój native też lubi skandynawskie kryminały i mogłam sobie poprzeglądać w oryginale między innymi Nesbo :) I powymieniać poglądy. Sama radość ;-)


   Kto wie, może język przyda mi się nie tylko jako hobby. Właściwie nic mnie tu nie trzyma. A moje otoczenie już pociąga za norweskie sznurki...

czwartek, 24 listopada 2011

Oddelegowanie.

No dobra, oddelegowuje frustrację w kąt. Nic się nie zmieniło, nadal wszystko nie tak, ale kątem oka widzę, że Pani Równowaga wciąż tu jest i panuje nad moją przestrzenią osobistą.
Wprawdzie dzisiejszy dzień też był koszmarny, ale za to leki zadziałały i fizycznie jestem bardziej w formie.

wtorek, 22 listopada 2011

Latarnik- Camilla Läckberg

  


   Czytam Camillę Läckberg. W jej książkach jest coś, co mi się podoba, chociaż zawsze znajdowałam powody do czepiania się. Te nieporadności językowe i dialogi, zakończenia z grubej rury... Trochę tez irytowała mnie para głównych bohaterów. Ale zawsze uważałam, że ma całkiem fajne intrygi. Podoba mi się też miasteczko Fjällbaka i tło społeczno -obyczajowe.

   Wygląda na to, że z książki na książkę pisanie idzie jej  coraz lepiej. Przy przedostaniej, Syrence, poczułam, że prawie ją lubię ;) Czytając miałam takie poczucie, jakbym siedziała z ciepłej kuchni i jadła gorące cynamonowe drożdżówki, podczas gdy na dworze jest zimno i ponuro. Co czasem jest bardzo błogie i potrzebne, mimo że na dłuższą metę nie wystarczy ;)

   Latarnik zaskoczył mnie trochę. Może ta książka jest po prostu lepiej napisana, bo w zasadzie nie widzę tych rzeczy, które mnie u niej drażniły. A może już skapitulowałam i przestałam dostrzegać niedoróbki. Mniejsza o to, naprawdę, podobało mi się! Momentami miałam skojarzenia  z Nocną zamiecią Theorina.

    Po dramatycznym zakończeniu poprzedniego tomu na wstępie mamy jego niewesołe skutki. Bohaterowie zmagają się rodzinnym nieszczęściem. Mamy też wątek kobiety, która w dramatycznych okolicznościach uciekła z synkiem do Fjälbakki, a własciwie do leżacej niepodal Gråskär- zwanej Wyspą Duchów. Niebawem pojawia się też trup, miłego i na wskroś porządnego chłopaka. Próby nalezienia motywu kończą się niepowodzeniem. Miedzy rozdziały wpleciona jest też XIX wieczna historia młodej kobiety, żony latarnika na Gråskär. Mamy też dwa inne wątki w tle, oczywiście wszystkie znajdą powiązanie na końcu. I mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet. Rozwiązanie zagadki jest natomiast tak makabryczne, że nie mogę się uwolnić od myślenia o tym. I niestandardowo, zakończenie jest normalne, tzn nie w żadnym ekstremalnym momencie. Akcja zamknięta.

   Czyta się to bardzo dobrze. Myślę, że książki Läckberg sa po prostu ciepłe i to równoważy im ewentualne niedostatki. Ponieważ autorka puściła oko do czytelnika i delikatnie zażartowała ze swojego partnera, postanowiłam dowiedzieć się nieco więcej niż było w przypisie.

  Google powiedziało, że autorka ma 3 dzieci, z czego 2 z byłym mężem, z którym zresztą serdecznie się przyjaźni. Ojcem trzeciego i jej obecnym partnerem jest Martin Melin, policjant który przy okazji wygrał pierwszą szwedzką wersję reality show Robinsonowie :) Dodatkowo chętnie poszedł on na urlop tacierzyński, i zaczał prowadzić bloga o ojcostwie, co zaowocowało wydaniem książki. Zerknełam do tego bloga. Jest, co prawda, po szwedzku, ale tłumacz google pomógł. Zauwazyłam, że po moim liźnięciu języka norweskiego rozumiem pojedyncze słowa a nawet niektóre proste zdania szwedzkie:) Jestem zachwycona tym facetem. Z przyczyn osobistych zawsze punktują u mnie ojcowie, który lubi być ojcami i przy okazji pozostają przy tym mężczyznami. Nie znam tego z własnego doświadczenia. Podobnie jak moja 10 letnia córka, więc wychowują ją sama (ale nie narzekamy!) Ciekawie poczytać o skandynawskim modelu wychowania, który zawsze mi sie podobał. Będę go systematycznie podglądać :)

    To wszystko sprawiło, że nabrałam dużej sympatii do autorki. Podoba mi się jej rodzina. I zdjęcia z ich sympatycznego, niezbyt posprzątanego mieszkania. I sypialnia, od góry do dołu wytapetowana książkami. Myślę, że książkowa Erika i Patrik to w bardzo dużym stopniu alter ego autorki i jej męża. Czuję, że od razu bardziej lubię jej książki i słowo daję, nie będę się już czepiać ;)

poniedziałek, 21 listopada 2011

1Q84- Haruki Murakami, tom 3.



   Zaczęłam czytać Murakamiego od opowiadań Ślepa wierzba i śpiąca kobieta.
Wcześniej miałam w ręku jakąś inną jego książkę, ale nie zaiskrzyło i nie przeczytałam. Te opowiadania uwiodły mnie wstępnie piękną okładką (zwracam uwagę:) oraz tytułem. I widocznie musiałam trafić w dobry moment, bo treść też mi się spodobała. I to było dziwne, bo poza małymi wyjątkami, nie lubię opowiadań. Nie lubię również nieprawdopodobnych historii, a niektóre były takie, ale i tak mnie oczarowały.

   Potem zaczęłam go zbierać ( brakuje mi już tylko 3 książek), ale nie mogłam czytać pod rząd. A po Kronice ptaka nakręcacza miałam dwuletnią przerwę. Tak mnie ta książka zmęczyła, chociaż nie mogę powiedzieć, że była zła i doceniam ją.

   Na Murakamiego trzeba mieć odpowiedni nastrój. Trzeba przestawić się na inny tryb czytania. Po tej przerwie przeczytałam Norwegian Wood i miałam straszna ochotę na więcej. Akurat kupiłam dwa tomy najnowszej 1Q84 i zaczęłam czytać. 

   Ta książka mnie wprost omotała. Zaczarowała i oczarowała. Czułam się jakbym była pokryta delikatną pajęczyną tego kilmatu, akcja wciągnęła mnie bez reszty i momentami bałam się, czytając.

   1Q84 to kilka splatających się wątków. Jest historia płatnej morderczyni Aomame, która na zlecenie właścicielki ośrodka dla maltretowanych kobiet wysyła na tamten świat ich oprawców. Ale właściwie nie robi tego dla pieniędzy. Jest nastoletnia, dziwaczna dziewczyna- Fukaeri, która napisała megahitową książke. Jest ghostwritter owej ksiązki, Tengo, skromny nauczyciel matematyki (Aomame i Tengo znali się w dzieciństwie i przez 3 tomy dążą do ponownego spotkania). Jest sekta, jest kilka tajemnic, jest galeria nietuzinkowych postaci i mnóstwo rzeczy.

   Gdybym miała zwyczaj zapisywania zręcznych sformułowań myśli, na każdej kartce znalazłabym przynajmniej kilka. Piękne są te zdania- obrazy. Każdy szczegół ma sens. Wypełnia tło. Murakami jest dziwny. Jest Japończykiem, który pisze o Japończykach tak, jakby ich obserwował z boku. Jego nierealistyczne zdarzenia to metafory, które można z łatwością rozkodować sobie na własny użytek.

   Ten trzeci tom był chyba najbardziej wyczekiwaną przez mnie książką w tym roku. Jak tylko zaczęłam czytać, było mi żal, że to już koniec tej historii. Zastanawiałam się nawet czy nie odwlec lektury. I chyba powinnam była to zrobić. Okazało się, że już nie pamiętam wielu szczegółów z 1 i 2 tomu, co przeszkadzało. I może taż miałam już tak wygórowane oczekiwania, że to nie była taka lektura, za jaką tęskniłam. Nie to, że mi się nie podobało, bo podobało. Tylko chyba nie mogłam się wystarczająco wczuć. Czytało mi się trochę gorzej niż poprzednie części. Nie odczuwałam tego "zasnucia klimatem", napięcia. Kibicowałam bohaterom, ale jednak wszystko poszło jakoś za łatwo. Za dobrze. I trochę mnie zirytował jeden wątek. Ale i tak uważam, że to znakomita książka. Jest tam parę perełek, np. monologi tajemniczego inkasenta NHK (japońska kablówka), te wszystkie opisy i ciekawy wątek pana Ushikawy, którego (sama się sobie dziwię), było mi okropnie szkoda w 3 tomie. No i muszę odnotować, że nie było literówek. W 1 i 2 tomie aż się od nich roiło, co bardzo razi w tak pięknie wydanej i nietaniej książce.

   Sposób pisania Murakamiego wciąż mnie fascynuje i ciesze się, że mam jeszcze parę nieczytanych książek.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Zdzieram głośniki.

Jak to jest możliwe, że ja nie mam tej płyty?



   Niespodziewanie długi weekend mi się przedłużył o dzisiejszy dzień. Miła chwila oddechu.
   Ale zamiast zrobić coś konstruktywnego będę się lenić, czytać i słuchać w kółko tego kawałka ;)

wtorek, 8 listopada 2011

Ziarno prawdy- Zygmunt Miłoszewski

  
   Prokurator Teodor Szacki jest dla mnie najciekawszym polskim bohaterem kryminałów. Od czasu gdy przeczytałam Uwikłanie, bardzo czekałam na ciąg dalszy. W końcu się doczekałam, choć dłużyło się trochę ;) I, na szczęście, nie zawiodłam specjalnie.
  
     W Ziarnie prawdy trafiamy do Sandomierza, gdzie po konkretnym nagrabieniu sobie w życiu postanowił ulokować się, w zasadzie za karę, nasz bohater. Od razu mamy porządnego trupa, a na kolejne też nie musimy długo czekać. Teodor Szacki tropi sprawcę, co krok trafiając na mylne tropy. Mamy nieźle sportretowane postacie wpływowych Sandomierzan, kolegów i koleżanki z pracy i dość plastycznie zarysowane tło. Malownicze miasteczko aż kipi od romansów, skrywanych tajemnic, nienawiści i uprzedzeń.

   Muszę przyznać, że lubię Szackiego, chociaż jest trochę dupkiem ;) Nawet mogę go zrozumieć. Z własnej woli zaprzepaścił wszystko, co ważne. Chwilowo nie ma nic do stracenia, więc w pewnym sensie ma prawo zachowywać się jak idiota. Zresztą to i tak obraca się przeciwko niemu. Chociaz nie wiem, czy na żywo byłabym taka chętna do usprawiedliwiania go. Jestem na takim etapie życia, ze moim ideałem mężczyzny jest ojciec z Drogi McCarthy'ego (choć podobno takich facetów nie ma) ;)

   Muszę też odnotować, że parę razy się naprawdę ubawiłam. Np. w momencie, gdy Szacki zastanawia się, co właściwie powinien zrobić, jeśli zostanie poczęstowany haszyszem przez znajomych jednej ze swych dziewczyn.
Bardzo lubie jezyk autora. Jego skojarzenia, metafory i gierki słowne. To wszystko jest naprawdę dobrej jakości.

   W ogóle Miłoszewski pisze jak Skandynaw. Skonstruował ten sam typ bohatera, nadając mu całkiem realistyczną osobowość. Myślę, że Szacki świetnie by się dogadał z Wallanderem, Hole'm, Erlendurem i innymi. Z łatwością mogę sobie ich wyobrazić, jak piją piwo w jakiejś knajpie i rozumieją się bez słów ;) I tło, społeczne, obyczajowe, polityczne. Bardzo polskie ale jakoś analogiczne dla tych wszystkich  północnych historii. Miłoszewski ma świetne wyczucie tych rzeczy. Chociaż trochę przeszarżował z romansami. Ten z koleżanką z pracy był co prawda godny Blomkvista, ale jednocześnie dość wymuszony i jakiś taki bezsensowy zupełnie.

   Ogólnie książka mi się podobała. Czytało się przyjemnie. Owszem, było trochę nużących momentów, zwłaszcza tych publicystycznych. Ale nie na tyle, żeby się tak bardzo czepiać. I niespodzianka: najsłabszym punktem jest zakończenie! Rozwiązanie sprawy było grubymi nićmi szyte i czułam się rozczarowana. Nawet myślałam, że może pod koniec coś przeoczyłam, lub czegoś nie zrozumiałam. Ale i tak wybaczam! I mam nadzieję, że kolejna część ukaże się nieco szybciej niż poprzednia. I że autor będzie wciąż ewoluował, bo potencjał ma.

czwartek, 27 października 2011

35 październik.

    Świętuję dziś 35 październik w moim życiu. Wiele z nich było raczej burzliwych, ale ten jest wyjątkowy. Zakumplowałam się z Równowagą Wewnętrzną i chyba już tak zostanie. Dotąd znałysmy się tylko przelotnie ;)
A mniej enigmatycznie- nigdy nie czułam się ze sobą lepiej.

   A od losu życzę sobie zmiany pracy. Najlepiej, żeby jeszcze sama do mnie przyszła, przypadkiem ;) I żebym mogła ją kochać z wzajemnością.

poniedziałek, 24 października 2011

Łowcy głów- Jo Nesbø

  
                        
                        
   Jo Nesbø to zdecydowanie jeden z moich ulubionych autorów. A w Harry'm Hole podkochuję się tak, jak to się czasem zdarza w przypadku ksiązkowych postaci. Oczywiście w realu nie interesowałabym się mrocznym alkoholikiem, choćby wyglądał jak sam Nesbø (który strasznie mi się podoba), ale w książce przecież wolno ;) Dlatego, gdy na rynku pojawili się Łowcy głów, z jednej strony bardzo się ucieszyłam, ale z drugiej pomyślałam, że powieść bez Harry'ego to mimo wszystko nie to...

   Łowcy głów kupili mnie jednak prawie od pierwszej kartki. Chociaż główny bohater- Roger Brown nie wzbudza mojej specjalnej sympatii. Kibicowałam mu, owszem, ale nie jest to facet, którego się bardzo lubi. Roger jest genialnym head hunterem, guru w tej profesji. Zajmuje się obsadzaniem tylko absolutnych szczytów biznesu. Liczy się dla niego prestiż i ekskluzywność. A podczas interviews stosuje metody FBI, konkretnie dziewięciostopniowy model przesłuchania Inbaua, Reida i Buckleya...

   Roger ma piękną, inteligentną i zakochaną w nim żonę, chociaż z wyglądu jest nieciekawym kurduplem. Head hunterstwo nie jest jego jedynym zajęciem. Dorabia do pensji kradnąc swoim bogatym klientom dzieła sztuki.

   Gdy pojawia się przed nim okazja zrobienia interesu życia- zgarnięcia gigantycznej prowizji za zatrudnienia kandydata idealnego, mogącego zmienić oblicze techniki światowej, a przy okazji posiadacza jednego z najbardziej pożądanych i tajemniczych obrazów świata (który Roger ma ogromną ochotę ukraść), wypadki zaczynają toczyć się tak szybko, że trudno nadążyć za przewracaniem kartek!

  Nesbø to mistrz. Co krok mamy woltę, co krok mylny trop. Jeszcze nie ochłonęłam po jednym zaskoczeniu, a tu zaraz następne.
Intryga jest znakomita. Choć książka ma niecałe 220 stron, tak dużo się w niej dzieje, że odbieram ją jakby była ze dwa razy grubsza ;)
Zresztą, ja temu autorowi wybaczam wszystko, nawet to, że w Łowcach widać  wyraźne wpływy współczesnej literatury amerykańskiej, której nie znoszę  (poza małymi wyjątkami).

   Książka jest świetna i naprawdę warto. Myślę, że autor, który jak sam powiedział w jakimś wywiadzie, był już trochę zmęczony Harry'm Hole udowodnił, że potrafi stworzyć znakomitą historię z zupełnie innym typem bohatera, niż ten, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Ale czytelników Nesbø z pewnością nie trzeba specjalnie przekonywać. Teraz tylko czekam na kolejną część z Harrym, bo już bardzo tęsknię ;)

niedziela, 23 października 2011

Pani Tarta.

   Miałam napisać coś zupełnie na inny temat, ale do tego co zamierzałam potrzebuję większego skupienia. A ponieważ zaraz przychodzi do mnie kumpelka na wino, plotki i tartę, oto tarta. Pani Tarta.

   Tarta z warzywami to z pewnością jedno z moich ukochanych dań, które robię co najmniej raz w tygodniu. Pamiętam, jak podziwiałam piękne, wytrawne tarty w Galerii Potraw na portalu gazeta.pl. Myślałam, że  zrobienie ich musi być dość pracochłonne. Na szczęście myliłam się bardzo.
Zrobienie tarty trwa zaledwie kilka minut i brudzi się przy tym na ogół jedną miskę i jedną deską do krojenia ;)

   Przy tarcie jak zwykle improwizuję, podam więc przepis na bazę, na podstawie której można zaszaleć. Przy tym znakomicie nadaje się ona do czyszczenia lodówki. Na przykład do zalewy (co za nieładne słowo) dodałam ostatnio bardzo dojrzałe awokado, które nie przeżyłoby kolejnego dnia, a innym razem trochę ugotowanego ryżu, który pozostał z obiadu.

    



   


Ciasto:

1,5 szklanki mąki*
100g masła lub masła roślinnego prosto z lodówki
3/4 łyżeczki soli
2,3 łyżki zimnej wody
(czasem zamiast wody dodaję  łyżkę kwaśnej śmietany)

Podane składniki siekamy nożem i szybko zagniatamy. 
Ortodoksyjnie było by wstawić ciasto na pół godziny do lodówki, ale ja zwykle tego nie robię. Wylepiam ciastem blachę- używam standardowej tartownicy o średnicy ok 24 cm. Przedtem smaruję ją odrobina oliwy i posypuję płatkami owsianymi, lub otrębami, tartą bułką, mąką czy sezamem.
Wkładam do piekarnika, żeby się trochę podpiekło i w tak zwanym międzyczasie przygotowuję 

   farsz, czyli:
dowolne warzywa

U mnie zazwyczaj są to plasterki czerwonej cebuli, plasterki cukinii, brokuły podzielone na bardzo małe różyczki, kawałki papryki, plastry pomidora i co tam jeszcze znajdę w lodówce. Można zresztą użyć  dowolnych warzyw, niektóre dobrze jest wcześniej podgotować ze 3 minuty, np. kalafior czy brukselkę.

Na koniec robię zalewę:

Około 300-400 gramowy kubek kwaśnej smietany (12% lub 18%) albo jogurtu greckiego, około 100-150 g białego sera plus przyprawy: słodka papryka, odrobina soli, ulubione zioła, pieprz, można też dodać szczyptę curry. Porządnie wymieszać albo zblenderować. 
Nie lubię tart zalewanych jajkami, ale jesli ktoś lubi, można do tego wkręcić jajko.

Wyciągam z piekarnika lekko podpieczony spód, układam na nim warzywa i zalewam zalewą. Na wierzchu układam plastry pomidorów i kawałki papryki.
Piekę około 40-50 minut w 200 stopniach.

*zwykle nie używam pszennej mąki, według mnie ma nudny smak. Wolę pełnoziarnistą, orkiszową lub jasną żytnią, typ 720. Jeśli mam tylko białą, dorzucam garść otrąb lub płatków owsianych.

środa, 19 października 2011

Babka ziemniaczana a'la komisarz Nemhauser.

  
                                

   Robert Nemhauser, bohater kryminałów Wiktora Hagena, policjant  gotujący na czarno w modnej knajpie na Burakowskiej, serwował takie oto placki ziemniaczane:
 do ziemniaków, oprócz standardowej cebuli i jajek dodawał jeszcze imbir, startą cukinię, czosnek i garam masalę.

   Bardzo lubię gotować, mam jednak chroniczną nieumiejętność postępowania zgodnie z przepisem. Aż mnie swędzi, żeby coś zaimprowizować. A to dodaję jakieś składniki, a to zmieniam proporcje. No i nienawidzę odmierzać. Wszystko robię na oko.

   Ponieważ tu użyłam wszystkich wyżej wymienionych składników, jak Nemhauser przykazał, musiałam tym bardziej dodać coś od siebie! W rezultacie zamiast smażyć z tego placki, upiekłam babkę ziemniaczaną. No, i posypałam ją jeszcze pestkami dyni, słonecznika i sezamu. Efekt był całkiem niezły :-)

                     
                            
Nemhauser nie podał proporcji, ja stworzyłam takie:


Około 1 kg ziemniaków
2 średnie cebule (ja dałam czerwoną i zwykłą)
2 jajka
1 mała cukinia
3 ząbki czosnku
czubatą łyżeczkę świeżego imbiru (Nemhauser nie doprecyzował czy imbir świeży, czy sproszkowany. Dodałam więc jeszcze szczyptę sproszkowanego)
1 łyżeczkę garam masali
sol, pieprz czarny i pieprz biały
po łyżeczce: pestek dyni, sezamu i słonecznika


Ziemniaki i cukinię należy zetrzeć na drobnej tartce. Ja zleciłam to zadanie blenderowi. Odcisnąć nadmiar płynu, który z pewnością powstanie. Dodać jajka, posiekany czosnek i przyprawy. Wymieszać porządnie i włożyć do wyłożonej papierem do pieczenia blachy. Piec około godziny w 200 stopniach.

Zanim spłonę- Gaute Heivoll

Mój "pociąg na Północ". czyli do literatury skandynawskiej zaczął się we wczesnym dzieciństwie. Pewnie jeszcze nie umiałam czytać, kiedy oczarowały mnie smutne Baśnie Andersena. Lubię je do tej pory. A potem, kiedy już umiałam czytać odkryłam Astrid Lindgren, którą czytam do dziś ;). A potem jeszcze wiele innych książek z tamtych rejonów.
   Teraz, na fali "efektu Larssona" wydawanych jest sporo Skandynawów, co mnie bardzo cieszy. I chociaż nie każdy okazuje się dobry, zawsze odczuwam miły dreszczyk na widok nieznanego skandynawskiego nazwiska.

                           

   Nie inaczej było z Gaute Heivollem. Gdy w moje ręce trafiło Zanim spłonę wyczułam obietnicę ulubionych klimatów. Z tylnej części okładki spogląda młody facet, o smutnych oczach i wypisanej na twarzy wrażliwości. Od razu poczułam, że go lubię. Zerknęłam do google. Na polskim rynku jest jeszcze jego książka dla dzieci Niebo za domem, powieść oswajająca śmierć.
   Zanim spłonę też oswaja śmierć. Jest opartą na faktach historią o serii podpaleń, jaka wydarzyła się w rodzinnej miejscowości autora- Finslandzie, w roku jego urodzin. Rozdziały, w których próbuje on zrekonstruować tamte wydarzenia, przeprowadzając jednocześnie wnikliwe studium podpalacza, przenikają się z rozdziałami w rodzaju osobistego pamiętnika. Ta pamiętnikowa część, pisana w pierwszej osobie zdaje się być terapią, w której próbuje się on uporać z historią własnej rodziny a przede wszystkim ze śmiercią  ojca.
   W książce niewiele się dzieje. Prawie nie ma dialogów. Mimo to przykuwa i dobrze się ja czyta. Język jest piękny. Poetyckie sformułowania, opisy i metafory sprawiają, że miasteczko Finsland staje przed oczami jak żywe. Klimatem nieco przypomina mi najbardziej ponure książki Hakana Nessera, i jeszcze dalekim echem Czarną wodę Kerstin Ekman.Nie polecam tej książki osobom, które nie chcą się zdołować. Ale ci, którzy lubią smutne, klimatyczne historie, napisane pięknym językiem powinni być zadowoleni.
    Mnie się ta książka bardzo podobała. Tylko jest kolejną z rzędu ponurą historią jaką czytam. Bo tuż przed Głosem Indridassona i Tarantulą Jonqueta, czytałam równie smutne Do utraty tchu Anne Sward. Trochę tego za dużo, nawet jak dla mnie. Mam ochotę na coś weselszego. Żeby zaraz potem powrócić  z powrotem do takich klimatów...

poniedziałek, 10 października 2011

Arnaldur Indridason, Głos.



   Nigdy jeszcze nie czytałam żadnej książki Arnaldura Indridasona tak długo jak Głosu. Nie było to jednak winą książki, z braku czasu mogłam przeczytać zaledwie kilkanaście kartek przed snem. Takie wymuszone powolne czytanie bywa czasem sprawdzianem dla książki. Łatwiej się nią znudzić czy zniecierpliwić. Tu nic takiego nie miało miejsca.

   Świat Indridasona jest ponury i dołujący. Jego komisarz Erlendur jest typowym skandynawskim bohaterem. Przeraźliwie samotny, pogubiony, pozostający w konflikcie z byłą żoną ojciec ćpunki i syna alkoholika, który nie chce go znać. Nękany przez swoją przeszłość i nieuleczalne poczucie winy wlokące się za nim od dzieciństwa naznaczonego śmiercią brata.


   Nie weselsze są sprawy sprawy, którymi Komisarz się zajmuje. Przemoc w rodzinie, tajemnicze choroby, nieszczęśliwe dzieci. Tak samo jest też w Głosie. Erlendur bada sprawę brutalnego morderstwa samotnego i cichego starszego meżczyzny, portiera w hotelu. Trudno sobie wyobrazić, że ktoś mógłby chcieć jego śmierci. Ponieważ zbliżają się święta, Erlendur postanawia zamieszkać w hotelu, w którym nastąpiło owo morderstwo. By być bliżej śledztwa i dalej od samego siebie. Wszak święta są dla ludzi szczęśliwych. W pozostawiającej wiele do życzenia hotelowej scenerii często gubi się, myli tropy i zmaga ze sobą, bo nie udaje się uciec od własnego życia. W miarę rozwoju akcji wychodzą na światło dzienne coraz większe powikłania w sprawie, życiu osób w nią zamieszanych i będących w pobliżu. A my jesteśmy zwodzeni niemalże do ostatniej kartki.

   A jednak, mimo wszystko, książki Indridasona są w jakiś sposób ciepłe. Dobrze się je czyta. Przykuwają i wciągają, wcale nie zostawiając po sobie specjalnie dominującego uczucia smutku. Może to za sprawą ledwie dostrzegalnego poczucia humoru? A może dlatego, że jego bohater budzi szczerą sympatię, jest bardzo ludzki i namacalny.


   U Indridasona jest coś takiego, jak u Mankella. Nie, żeby Erlendur był jakąś kopią Wallandera, każdy z nich ma swoją odrębną osobowość. W tej chwili nie wiem, jak to zdefiniować. Ale klimat i przyjemność z czytania są zbliżone. 
Bardzo czekam na kolejne części.

niedziela, 9 października 2011

W biegu.

   Mam straszny kołowrotek. Postanowiłam na starość zrobić prawo jazdy, bo jakoś tak wyszło, że nie próbowałam dotąd (to skomplikowane). W związku z tym po pracy, którą i tak zwykle późno kończę, biegłam na kurs teoretyczny. Wracałam do domu o nieludzkiej porze i zanim ogarnęłam to co miałam ogarnąć była druga w nocy...
   Ale nie przeszkodziło mi to zrobić 5 razy w ciągu 7 dni wegańskiego sushi na kolację. Dziś też jadłam- chyba się uzależniłam ;)
Nadziewane ogórkiem, awokado, paskami zamarynowanego i podsmażonego tofu ze ścieżką wasabi jest naprawdę pyszne.
   Wegańskie dlatego, że jakiś czas temu zrezygnowałam z jedzenia mięsa. A nawet, gdybym jadła, to nie wierzę w świeżą morska rybę na wschodzie Polski.






  




   A teraz zmykam wkuwać te przerażające testy na prawo jazdy. Jutro mam egzamin wewnętrzny. Wolę rozumieć, niż wkuwać na pamięć, a tu nie bardzo się da... Muszę go zdać, żeby zostać dopuszczona do jazd!
  

wtorek, 4 października 2011

Skóra vs Tarantula.

   Od obejrzenia Skóry, w której żyję nie mogłam przestać o niej myśleć. Chociaż wspomnienie filmu wciąż mnie przygnębiało, czułam niedosyt. Przeczytałam więc książkę, na podstawie której powstał i teraz rozmyślam o różnicach. 

   Historia przedstawiona w Tarantuli Thierry'ego Jongueta różni się nieco od wersji filmowej. Zasadnicza sprawa (o której nie można wspomnieć nie robiąc spojlera) pozostaje taka sama. Ale są inne relacje między niektórymi osobami, inne jest zakończenie. Almodovar zmienił w pewnym sensie odbiór tej historii dokładając nieistniejące w książce osoby i wątki. I to, co dołożył bardzo mi się podobało.


   To dziwne, ale książka jest okrutniejsza. Mamy tu większą winę, a więc bardziej zrozumiałą karę i dodatkową, nieobecną w filmie perwersję. A jednak, książkę odebrałam znacznie lżej. Może dlatego, że Francuzi są chłodniejsi od Hiszpanów. A może, z powodu lubości do kryminałów, jestem przyzwyczajona do czytania o zbrodniach i okrucieństwach. Na ogół nie robią one na mnie aż takiego wrażenia. Sama sobie dozuję, jak bardzo odczuję książkowe zło. Tymczasem film nie pozostawił mi tego wyboru. Obejrzałam go bardzo emocjonalnie, zahipnotyzowana. I bardzo mocno odczułam rozpaczliwość tej sytuacji.


   Wciąż się zastanawiam się, jak odebrałabym film, gdybym wcześniej czytała książkę. Wygląda na to, że kolejność całkiem zmienia odbiór. I chociaż zazwyczaj wolę: najpierw książka, potem film, tak tutaj nie wiem, która opcja byłaby lepsza. Film zdecydowanie przytłacza książkę. Narzuca obrazy i emocje. Nie pozostawia miejsca na wyobraźnię. Niby ta sama historia, a jednak nie do końca. I tu i tu są bardzo wielowymiarowe relacje między postaciami. Miesza się zemsta, w filmie ofiara wymierza na końcu swoją sprawiedliwość, w książce podpada pod syndrom sztokholmski... A wszystko to jest maksymalnie pogmatwane, chore i niewyobrażalnie perwersyjne. Mimo to uważam, ze film jest na swój sposób piękny, tak malarsko i wizualnie. Chyba, wbrew wcześniejszemu przekonaniu chciałabym obejrzeć go jeszcze raz.

środa, 21 września 2011

Skóra, w której żyję.

   Skóra, w której żyję, jest pierwszym filmem nakręconym przez Almodovara na podstawie książki. Chociaż jeszcze nie czytałam, wygląda na to, że Tarantula- Thierry'ego Jonquet'a wpasowała się znakomicie w jego konwencję. 

   Mam wrażenie, że od czasów Złego wychowania Almodovar obrał w swoich filmach nowy kierunek. Coraz mniej komediowego przedstawiania dramatycznych zdarzeń, co uwielbiałam. Coraz więcej bezsilności, nieszczęść, zbrodni, kary i przypadku, który wprawia wszystko w ruch.
   Od wczoraj trawię Skórę, w której żyję. W trakcie i tuż po obejrzeniu byłam strasznie przygnębiona. Tyle zła, nieszczęścia, patologii i dewiacji, skumulowane w ciągu dwóch godzin. To zdecydowanie najcięższy film Almodovara. Nie łagodzony typowymi dla niego przejaskrawionymi scenkami, na których widownia się śmieje, mimo, że wcale do śmiechu nie jest.

   Początkowo myślimy, że gówna bohaterka, przepiękna Vera (Elena Anaya) jest jedynie ofiarą eksperymentu wziętego chirurga plastycznego Roberto (Antonio Banderas). Utraciwszy ukochaną żonę w pożarze, obsesyjnie stara się stworzyć skórę doskonałą, odporną na ogień. To było by jednak zbyt banalne. Więziona dziewczyna okazuje się kimś zupełnie innym i kiedy to do nas dociera, rzeczywistość nokautuje i przeraża.

   Emocje są tak silne, że nie sposób oglądać tego filmu na luzie.
Nawet piękne, eklektyczne wnętrza, kolory, zachwycające zdjęcia i ujęcia, oraz momenty w stylu "starego Almodovara", jak pojawienie się Tygrysa, scenka porzuconego męża w komisie ubraniowym i wątek służącej Marilli (wspaniała jak zawsze Marisa Peredes) nie zmniejszają unoszącego się w powietrzu przygnębienia i smutku.

   Otrząsnąwszy się nieco z tych emocji, dociera do mnie drugie, zaskakujące dno filmu. Jego ostatnia scena wydaje się mieć kluczowe znaczenie. U Almodovara zawsze wszystko zaczyna się od miłości i ona jest najważniejsza. W otwartym zakończeniu przeczuwamy, że jedna z osób dopnie swego, zdobędzie miłość, która wcześniej była niemożliwa ze względu na sprawę zasadniczą. A więc cel niejako uświęcił środki. I to tak absurdalnie, że mógł to zrobić tylko Almodovar jakiego znamy.

   To nie jest łatwy film, ani wprawiający w dobry nastrój, ale warto go zobaczyć. Zagrany na bardzo wysokim poziomie. Estetyka też jest perfekcyjna. I nie sposób nie docenić charyzmy i obłędnej przystojności Banderasa, która, mam wrażenie, wzrasta z wiekiem ;)


  A ja mam wielką ochotę przeczytać książkę, na podstawie której ten film powstał. 

P.S. Gdyby ktoś  przypadkiem wiedział, co to za serwis do kawy (widoczny na zdjęciu) gra w filmie, byłabym wdzięczna. Wzdycham do niego, a głowę dam, że gdzieś go już widziałam...

O północy w Paryżu, czyli drugie dno.

  Myślę, że Woody Allen jest tak starym wyjadaczem, że mógłby robić filmy z zamkniętymi oczami, nie schodząc poniżej pewnego poziomu. Myślę też, że nie jest również w stanie nakręcić czegoś totalnie powalającego, bo nie pozwolą mu na to rutyna i doświadczenie. Innymi słowy nie może przeskoczyć powyżej siebie. A jednak, wciąż potrafi nieźle zabawić i dać do myślenia.

  O północy w Paryżu zawiera jego ulubione zagadnienia: związek, w którym ludzie źle się traktują, trawę, która jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie, lęk przed śmiercią i szukanie samego siebie. I kpinę z klasy wyższej średniej. A wszystko w pięknej scenerii, odpowiednio i po allenowsku przyprawionej ironią.

   Główny bohater- Gil Pender (uroczy Owen Wilson, do którego mam od dawna słabość) jest nieco fajtłapowaty i niezbyt pewny siebie ale ma marzenie- napisać powieść i zamieszkać w Paryżu. Tymczasem nieźle zarabia pisaniem scenariuszy do hollywoodzkich produkcji (którymi gardzi) i ma narzeczoną, która go tłamsi i zdradza. W Paryżu mieli zaplanować wesele, tymczasem biedny Gil szwenda się samotnie po ulicach, nie znajdując zrozumienia u narzeczonej, która woli zakupy, tańce i flirt ze spotkanym tam swoim byłym.

   Ponieważ Paryż to miasto zaczarowane gdzie wszystko może się zdarzyć, którejś nocy, gdy zegar wybija północ, Gil przenosi się do lat 20-tych, a właściwie zostaje tam przewieziony samochodem z epoki. Poznaje Jeana Cocteau, Scotta Fitzgeralda i jego żonę Zeldę, Hemingwaya, Picassa, Mattisa, Cola Portera, Salvadora Dali, Bunuela, Man Raya, a potem (przenosząc się na chiwlę do belle epoque nawet Tulouse-Lautreca, Gogaina, Degasa i innych. Zaprzyjaźnia się z Gertrudą Stain, która recenzuje jego powieść i zakochuje w Adrianie, muzie i kochance Picassa, Modgilianiego i Braque'a, swoistej art groupie. Wraca tam co noc a w dzień  żyje w realnym  świecie, gdzie jest coraz bardziej wyobcowany. W końcu dociera do niego co powinien zrobić. Zrywa z narzeczoną i zostaje w Paryżu. Oprócz tego dokonuje odkrycia, że we wszystkich epokach jest tak samo i trzeba szukać siebie w teraźniejszości. I żyć w zgodzie ze sobą, a wtedy wszystko samo się układa.

   Nic specjalnie odkrywczego w tym nie ma, ale ogląda się znakomicie. Obsada jest bardzo dobra, rewelacyjne, wyraziste postacie Gertrudy Stain (swietna Kathy Bates), Hemingwaya (mało znany mi Corey Stoll), a nade wszystko epizodzik z Dalim (genialny Adrien Brody) to wisienki na torcie!

  Światy równoległe są ostatnio często spotykaną przeze mnie metaforą. Od razu skojarzył mi się książka 1Q84 Murakamiego. Surrealiści w filmie też niczemu sie nie dziwią i tak ma być. Myślę, że to temat na czasie i sporo ludzi aktualnie ma poczucie bycia w dwóch rzeczywistościach jednocześnie.

   W Ameryce film okazał się bardzo kasowym, co jest dosyć zabawne. Allen ewidentnie zakpił sobie z przeciętnego zjadacza popcornu. Bez znajomości tematu lat 20-tych ubiegłego wieku ten film jest tylko dość przeciętną komedią romantyczną. Cały smaczek jest w czytelnych tylko dla wtajemniczonych aluzjach, np. scena gdzie bohater poddaje Bunuelowi pomysł na film Anioł zagłady. Na szczęście mógł sobie na to pozwolić. I oby tak dalej.

piątek, 2 września 2011

Pierwszy.

Pewnie każdy powód jest dobry, by zacząć pisanie bloga.
Ja nie pisałam niczego już dość długo i brakowało mi tego.
Wracam więc, lub zaczynam od nowa. Zależy jak na to patrzeć.
Będzie o książkach, jedzeniu i innych moich namiętnościach i obserwacjach. Oraz o frustracjach.