niedziela, 15 stycznia 2012

David Fincher- Dziewczyna z tatuażem.




   Nie uważam, żeby szwedzkiej ekranizacji Millenium czegoś brakowało. Ale ponieważ trylogia Larssona jest jedyną rzeczą, do której masowe uwielbienie mnie nie zniechęciło, postanowiłam dać szansę wersji amerykańskiej. Chociaż złośliwi mówią, że Amerykanie kręcą remaki europejskich filmów, bo nie chce im się czytać napisów ;-) Kiedy zobaczyłam trailer made in USA- spodobał mi się. Żartowałam ogłaszając wszem i wobec, że mimo wszystko wolałabym, żeby film mi się nie podobał ;-) Bo obejrzałam całkiem bez uprzedzeń.

   Podobało mi się. Ale zdecydowanie wolę wersję szwedzką!
Wiadomo, że siłą i fenomenem trylogii Larssona jest postać Lisbeth. Nie mogę powiedzieć, żeby Rooney Mara nie sprostała, ale w wersji made in USA była to jednak postać nieco przetworzona. 

   Książkowa Salander nie była zwykłą dziewczyną. Nie chodzi tylko o to, że była socjopatką. Ona była pod jakimś kloszem, jej reakcje z innymi ludźmi były jakby zza grubej szyby. Jakby była trochę autystyczna i nie przedzierała się nigdy do końca ze swojego świata. Zawsze podejrzewałam ja o Zespół Aspergera. I nie wydaje mi się, że była to wyłącznie kwestia tragicznego dzieciństwa. To była po prostu inna postać. Poza tym  postać grana przez Noomi Rapace była momentami przesiąknięta bezbrzeżną nienawiścią i rozpaczą, u Rooney Mary się tego nie czuło.

   Amerykańska była typową dziewczyną z trudnym dzieciństwem. Do tego po prostu zwyczajnie niegrzeczna i zbuntowaną, ale nie najgorzej odnajdującą się w świecie. Nawet inaczej mówiła. Widać to już na początku, w trakcie rozmowy z Dirchem Frode w biurze Armanskiego. I potem także, wiele razy. Książkowa Lisbeth była jakby pozbawiona jakiegoś elementu koniecznego w nawiązywaniu "normalnych" relacji z ludźmi. Tego właśnie zabrakło Rooney Marze, a udało się 100% Noomi Rapace. I dlatego dalej mogę sobie głosić, że Lisbeth jest tylko jedna ;-) 

   W kwestii Blomkvista to muszę przyznać, że Daniel Craig był świetny! Chyba nawet trochę bardziej był Blomkvistem niż Michael Nyqvist. W szwedzkiej wersji Blomkvist był zbyt bierny, miałam wrażenie, że trzeba go było czasem ciągnąc za uszy żeby coś robił. To Lisbeth "robiła" cały film. Tymczasem w wersji amerykańskiej to on był gwiazdą, było go więcej i wogóle. Zastanawiam się nieco złośliwie, czy nie wynikało to z hierarchii aktora w Hollywood. Może nie do pomyślenia było dać się przyćmić w scenariuszu przez niezbyt do tej pory znaną Rooney Marę?
   No i łatwiej było uwierzyć w jego moc oddziaływania na kobiety. Wymięty i zmarnowany a nawet nieco pobrzydzony Craig miał w sobie naprawdę duży magnes. Chociaż podobnie jak w wersji szwedzkiej jego skłonność do romansów była zminimalizowana. Zastanawiam się czy przez purytanizm, czy też czystą kalkulację. Większość nie miała istotnego znaczenia dla sprawy, a tylko wydłużyłaby cenny czas filmowy.

   Zanim Dziewczyna z tatuażem weszła do kin, przeczytałam o niej sporo artykułów. Reżyser David Fincher zarzekał się, że zanim przystąpił do realizacji, uprzedził hollywoodzkich producentów, że trzeba będzie sięgnąć po bardzo drastyczne środki wyrazu.  Na codzień nie akceptowane w kasowych produkcjach. Niestety, w mojej opinii zarówno gwałt oraz zdjęcia i opisy ofiar to była kaszka z mlekiem w porównaniu z naturalistyczną wersją szwedzką. Nie, żebym była specjalnie żądna takich widoków, jednak po wersji oryginalnej byłam poruszona do żywego. Naprawdę odczułam to mocno. W wersji USA szybko przeszłam z tym do porządku dziennego. Ale Bjurman był bardzo obleśny, fakt.

   Z plusów muszę jeszcze odnotować rolę Stellana Skarsgårda. Był rewelacyjny jako Martin. Ale nie mogło być inaczej, on jest genialnym aktorem. Podobała mi się też Erica grana przez Robin Wright.

   Zabawne było mieszanie szwedzkiego i angielskiego. Czasem gazety były po szwedzku, czasem po angielsku. Archiwum firmy Vangerów było po angielsku. Lisbeth też przeglądała szwedzką mapę w wersji angielskojęzycznej. Aktorzy starali się wymawiać imiona po szwedzku co raz wychodziło a raz nie. Chociaż trzeba przyznać, że w przypadku Blomkvista nikt nie nazwał go "Majkel" tylko Mikiael ;) Wznosili tez szwedzkie toasty a Rooney Mara kilka razy powiedziała tack zamiast thanks. Według mnie mogli sobie zostać przy swoim angielskim, bo takie jednorazowe wtręty nie miały zbyt wielkiego sensu. Chociaż ja- fanka języków skandynawskich- miałam radochę, że potrafię część z tego wyłapać ;-)

   Muzyka też była dobra. Ale byłam o to spokojna. Bardzo lubię Trenta Reznora. W filmie Plaque słuchał NIN i nawet miał taki t-shirt ;)

   Oczywiście nie zabrakło jednego z amerykańskich standardów filmowych. Np. nagminnego "wyłączania" laptopa poprzez niezbyt czułe zamknięcie jego klapy. A pokaz umiejętności hakerskich Lisbeth nie robił specjalnego wrażenia. W ogóle nie bardzo było pokazane, co potrafi. Najczęściej tylko wpisywała sobie różne rzeczy w google. Za to Szwecja była wystarczająco piękna. To naprawdę wyczyn, że zrezygnowali z kręcenia w Stanach. 

    Na koniec jeszcze wyznam, że po szwedzkiej wersji miałam o wiele większą ochotę przekłuć sobie brew, albo chociażby ucho w mniej standardowym miejscu ;-)  I wciąż dużo bym dała za czarną bluzę z kapturem z kolekcji The girl with the dragon tatoo dla H&M.

Na zachętę trailer.

4 komentarze:

  1. To jesteśmy zgodne co do Salander, Blomkvista i całej reszty:). Amerykanie filmu nie zepsuli, a muzyczna czołówka jest genialna. No i też uważam, że tylko Rapace zrobiła Lisbeth tak jak należy i jeszcze więcej, mistrzostwo świata:).

    OdpowiedzUsuń
  2. Popieram: Lisbeth w wykonaniu Noomi byla bardziej autentyczna, czulo sie w niej cala ta popaprana przeszlosc, choc mistrzynia w okazywaniu emocji to ona nie byla. Rooney zagrala dobrze, ale wydaje mi sie, ze nie do konca rozumie postac, nie czuje sie komfortowo w jej skorze i... troche za duzo mowi :)
    (Swoja droga, bluze mam i jest swietna. Po tym, co na temat kolekcji H&M powiedziala Eva Gabrielsson bilam sie z myslami, czy kupic, czy nie, ale nie moglam sie powstrzymac. Dziurek w twarzy juz wiecej robic nie bede, przynajmniej na razie. Choc, przyznam, kusi mnie bardzo ta brew... ;) )

    OdpowiedzUsuń
  3. Z tymi kolczykami to tylko taka metafora mojego zachwytu. Nie planuje tak naprawdę. Chociaż co jakiś czas rozmyślam, czy kolczyk w brwi by mnie nie uszczęśliwił czasem :)(niezależnie od Lisbeth)

    A bluzy zazdroszczę. Od dłuższego czasu szukam fajnej czarnej a taka byłaby idealna. Ale w moim H&M śladu nie było.

    OdpowiedzUsuń

Atak spamu sprawił, że musiałam właczyć weryfikację obrazkową. Mam nadzieję, że nie na długo.