środa, 21 września 2011

Skóra, w której żyję.

   Skóra, w której żyję, jest pierwszym filmem nakręconym przez Almodovara na podstawie książki. Chociaż jeszcze nie czytałam, wygląda na to, że Tarantula- Thierry'ego Jonquet'a wpasowała się znakomicie w jego konwencję. 

   Mam wrażenie, że od czasów Złego wychowania Almodovar obrał w swoich filmach nowy kierunek. Coraz mniej komediowego przedstawiania dramatycznych zdarzeń, co uwielbiałam. Coraz więcej bezsilności, nieszczęść, zbrodni, kary i przypadku, który wprawia wszystko w ruch.
   Od wczoraj trawię Skórę, w której żyję. W trakcie i tuż po obejrzeniu byłam strasznie przygnębiona. Tyle zła, nieszczęścia, patologii i dewiacji, skumulowane w ciągu dwóch godzin. To zdecydowanie najcięższy film Almodovara. Nie łagodzony typowymi dla niego przejaskrawionymi scenkami, na których widownia się śmieje, mimo, że wcale do śmiechu nie jest.

   Początkowo myślimy, że gówna bohaterka, przepiękna Vera (Elena Anaya) jest jedynie ofiarą eksperymentu wziętego chirurga plastycznego Roberto (Antonio Banderas). Utraciwszy ukochaną żonę w pożarze, obsesyjnie stara się stworzyć skórę doskonałą, odporną na ogień. To było by jednak zbyt banalne. Więziona dziewczyna okazuje się kimś zupełnie innym i kiedy to do nas dociera, rzeczywistość nokautuje i przeraża.

   Emocje są tak silne, że nie sposób oglądać tego filmu na luzie.
Nawet piękne, eklektyczne wnętrza, kolory, zachwycające zdjęcia i ujęcia, oraz momenty w stylu "starego Almodovara", jak pojawienie się Tygrysa, scenka porzuconego męża w komisie ubraniowym i wątek służącej Marilli (wspaniała jak zawsze Marisa Peredes) nie zmniejszają unoszącego się w powietrzu przygnębienia i smutku.

   Otrząsnąwszy się nieco z tych emocji, dociera do mnie drugie, zaskakujące dno filmu. Jego ostatnia scena wydaje się mieć kluczowe znaczenie. U Almodovara zawsze wszystko zaczyna się od miłości i ona jest najważniejsza. W otwartym zakończeniu przeczuwamy, że jedna z osób dopnie swego, zdobędzie miłość, która wcześniej była niemożliwa ze względu na sprawę zasadniczą. A więc cel niejako uświęcił środki. I to tak absurdalnie, że mógł to zrobić tylko Almodovar jakiego znamy.

   To nie jest łatwy film, ani wprawiający w dobry nastrój, ale warto go zobaczyć. Zagrany na bardzo wysokim poziomie. Estetyka też jest perfekcyjna. I nie sposób nie docenić charyzmy i obłędnej przystojności Banderasa, która, mam wrażenie, wzrasta z wiekiem ;)


  A ja mam wielką ochotę przeczytać książkę, na podstawie której ten film powstał. 

P.S. Gdyby ktoś  przypadkiem wiedział, co to za serwis do kawy (widoczny na zdjęciu) gra w filmie, byłabym wdzięczna. Wzdycham do niego, a głowę dam, że gdzieś go już widziałam...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Atak spamu sprawił, że musiałam właczyć weryfikację obrazkową. Mam nadzieję, że nie na długo.